Wpisy archiwalne w miesiącu

Październik, 2011

Dystans całkowity:86.00 km (w terenie 54.00 km; 62.79%)
Czas w ruchu:03:56
Średnia prędkość:21.86 km/h
Maksymalna prędkość:45.50 km/h
Maks. tętno maksymalne:201 (105 %)
Maks. tętno średnie:190 (99 %)
Suma kalorii:1446 kcal
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:28.67 km i 1h 18m
Więcej statystyk

Espresso ekspresem

Środa, 5 października 2011 · Komentarze(0)
No tak, po 19.00 jest już ciemno, a ja dostaję na rowerze kurzej ślepoty. Ale przyjemnie ciepło, jeszcze tak w letni sposób.

Oczywiście, trochę się spieszyłam, więc na szczęście bardzo fajnie pędziło mi się mostem Poniatowskiego.
W Teatrze Powszechnym - niespodzianka: rower mogłam zostawić w szatni. Co za gest!

Przedstawienie też dobre, ale komedią bym go nie nazwała, nawet mocną. Samo w sobie jak espresso - ciemne (w konfrontacji hospitalizowanego ojca i wszystkich włoskich przyjemności - pięknych kobiet, hałaśliwej gadatliwości, słonecznego jedzenia, szalonych miłości), szybkie (równie włoskim tempem), gorzkie (jak roztrząsanie rodzinnych wikłań).
Uwiodła mnie mnie jasna kolorystyka całości i niezła Eliza Borowska z subtelnym, choć niezbędnym, dodatkiem w osobie Michała Napiątka, zaznaczającym przejście od postaci do postaci - w ciekawy sposób, i swoją rzeczywistą rolę asystenta reżysera spektaklu.
Ale po co tam "Pieśń nad pieśniami"?

And this is the end

Niedziela, 2 października 2011 · Komentarze(0)
W Łomiankach startować jakoś nie miałam natchnienia. Maratony dzień po dniu czy wyścigi etapowe jeszcze nie są dla mnie - miałam niedawno okazję przekonać się na Białostocczyźnie.

Ale przejechać się, i owszem.
Szkoda, że tylko, bo towarzystwo było doborowe.

Październik przyszedł w tym roku tak szybko.
.

Pora zacząć przygotowania do Biegu Niepodległości i paru innych wyzwań.
Pomysł na długie zimowe wieczory - może hydrospinning (dla odświeżenia wspomnień o Szydłowieckiej Mazovii 2011)?

Kwidzyn Skandia 2011

Sobota, 1 października 2011 · Komentarze(0)
Tydzień lenistwa i drugi choroby, a potem długa podróż autem to nie są dobre motywatory.
Nastrój miałam przy tym epilogowy, choć organizm - po tętnie - pobudzony, opony wytarte. Na objeździe pierwszych asfaltowych kilometrów, pod górę, nózie przypomniały czwartkowy trening w lesie Kabackim.

Zupełnie dezorientowało mnie ściśnięte w śródmieściu miasteczko na kilku poziomach.



W sektor wbiłam bliżej końca. Temperatura rosła, więc zmieniłam strategię odzieżową.

Znów miałam problem z rejestracją chwili startu - po bruku, maty, swojego miejsca w stawce. Jakoś ruszyłam; aż tak nie odczułam tendencji w górę, jak na rozgrzewce. Oddawszy początkowo pole tym, którzy zaraz mieli wytracać swój startowy (za)pęd, po pierwszych dwóch, trzech kilometrach mogłam wreszcie wyprzedzać. Niestety żadnej dziewczyny.
I bardzo długo żadnej dziewczyny, a puls ciągle powyżej 190.

Bruk, zjazd, szuter i ogólnie w dół - w perspektywie trasy płaskiej jak stół - to nie są moje naturalne warunki. A jednak długo nie słyszałam za sobą czołówki krótszego dystansu. Dopiero po ośmiu kilometrach śmignęło kilku zawodników. Potem znów cisza i rozjazd.

W międzyczasie zapowiedź płaskiego profilu zetknęła się z rzeczywistością - po wjeździe do lasu około piątego kilometra - interwał w czystym wydaniu. Dla mnie wymagający ze względu na podłoże - piach, gruz, bruk... Dlatego też nieciekawy, najbardziej dla tego gruzu...
W lesie przyjemnie, ciągle zielono, jeden stromy zjazd i jedna - na mój gust - ścianka, niewysoka, podjeżdżalna w 3/4.

Po rozjeździe nie wstąpił we mnie - jak w Białymstoku - odetchnięty duch ścigania. Czy to ja nie miałam siły skakać do kolejnych grup, czy stawka tak się poszarpała, że nie było do kogo? Regularnie - w obie strony - mijałam się z tymi samymi zawodnikami.
Na dłużej może by mnie to nudziło, ale po dziesięciu osobnych kilometrach trasa weszła na tor krótszego dystansu; zaczęło się zmaganie z maruderami. Jednym nawet z najdłuższego kilometrażu. Przy tej charakterystyce podłoża wyzwanie okazywało się spore. Ułatwieniem były jednak dwuśladowe drogi. Rozpraszającą przeszkodą - natarczywość powracającej zagwozdki, czy to właściwa trasa?
Osobliwe zabezpieczenie dołków na drodze - belami słomy.
Gruz.
I ciągłe majaczenie kilkadziesiąt metrów z przodu zawodniczki w zielono-białym stroju... Wyprzedzenie na czterdziestym drugim kilometrze koleżanki z krótszego dystansu to nie było to, o co szło [ściślej: jechało].

Frustrujący obowiązkowy postój przed karetką na sygnale - na przecięciu drogi krajowej.

Przejazd kolejowy (chyba serio piąty), wreszcie kilka górek, zawodniczka w zielono-białym stroju na mocniejsze podanie nogi, romantyczny wiadukt - i byliśmy właściwie z powrotem w mieście.

Szuterek, zawodniczka wzięta - ze świadomością trudności utrzymania tej pozycji na asfaltowych zjazdach do mety.
Niestety, bezbłędną. Na rozjeżdżonym skręcie w lewo.
Goniłam, goniłam, zabrakło mi dziesięciu sekund albo kilku kilometrów, albo porządnego podjazdu...

Cóż, zawsze wolę dystanse w okolicach sześćdziesięciu, sześćdziesięciu pięciu kilometrów.

Ops, HRavg 190, i rekordowy HRmax 201 (przynajmniej tyle)... Czeka mnie weryfikacja?