Tydzień lenistwa i drugi choroby, a potem długa podróż autem to nie są dobre motywatory.
Nastrój miałam przy tym epilogowy, choć organizm - po tętnie - pobudzony, opony wytarte. Na objeździe pierwszych asfaltowych kilometrów, pod górę, nózie przypomniały czwartkowy trening w lesie Kabackim.
Zupełnie dezorientowało mnie ściśnięte w śródmieściu miasteczko na kilku poziomach.
W sektor wbiłam bliżej końca. Temperatura rosła, więc zmieniłam strategię odzieżową.
Znów miałam problem z rejestracją chwili startu - po bruku, maty, swojego miejsca w stawce. Jakoś ruszyłam; aż tak nie odczułam tendencji w górę, jak na rozgrzewce. Oddawszy początkowo pole tym, którzy zaraz mieli wytracać swój startowy (za)pęd, po pierwszych dwóch, trzech kilometrach mogłam wreszcie wyprzedzać. Niestety żadnej dziewczyny.
I bardzo długo żadnej dziewczyny, a puls ciągle powyżej 190.
Bruk, zjazd, szuter i ogólnie w dół - w perspektywie trasy płaskiej jak stół - to nie są moje naturalne warunki. A jednak długo nie słyszałam za sobą czołówki krótszego dystansu. Dopiero po ośmiu kilometrach śmignęło kilku zawodników. Potem znów cisza i rozjazd.
W międzyczasie zapowiedź płaskiego profilu zetknęła się z rzeczywistością - po wjeździe do lasu około piątego kilometra - interwał w czystym wydaniu. Dla mnie wymagający ze względu na podłoże - piach, gruz, bruk... Dlatego też nieciekawy, najbardziej dla tego gruzu...
W lesie przyjemnie, ciągle zielono, jeden stromy zjazd i jedna - na mój gust - ścianka, niewysoka, podjeżdżalna w 3/4.
Po rozjeździe nie wstąpił we mnie - jak w Białymstoku - odetchnięty duch ścigania. Czy to ja nie miałam siły skakać do kolejnych grup, czy stawka tak się poszarpała, że nie było do kogo? Regularnie - w obie strony - mijałam się z tymi samymi zawodnikami.
Na dłużej może by mnie to nudziło, ale po dziesięciu osobnych kilometrach trasa weszła na tor krótszego dystansu; zaczęło się zmaganie z maruderami. Jednym nawet z najdłuższego kilometrażu. Przy tej charakterystyce podłoża wyzwanie okazywało się spore. Ułatwieniem były jednak dwuśladowe drogi. Rozpraszającą przeszkodą - natarczywość powracającej zagwozdki, czy to właściwa trasa?
Osobliwe zabezpieczenie dołków na drodze - belami słomy.
Gruz.
I ciągłe majaczenie kilkadziesiąt metrów z przodu zawodniczki w zielono-białym stroju... Wyprzedzenie na czterdziestym drugim kilometrze koleżanki z krótszego dystansu to nie było to, o co szło [ściślej: jechało].
Frustrujący obowiązkowy postój przed karetką na sygnale - na przecięciu drogi krajowej.
Przejazd kolejowy (chyba serio piąty), wreszcie kilka górek, zawodniczka w zielono-białym stroju na mocniejsze podanie nogi, romantyczny wiadukt - i byliśmy właściwie z powrotem w mieście.
Szuterek, zawodniczka wzięta - ze świadomością trudności utrzymania tej pozycji na asfaltowych zjazdach do mety.
Niestety, bezbłędną. Na rozjeżdżonym skręcie w lewo.
Goniłam, goniłam, zabrakło mi dziesięciu sekund albo kilku kilometrów, albo porządnego podjazdu...
Cóż, zawsze wolę dystanse w okolicach sześćdziesięciu, sześćdziesięciu pięciu kilometrów.
Ops, HRavg 190, i rekordowy HRmax 201 (przynajmniej tyle)... Czeka mnie weryfikacja?