Wpisy archiwalne w kategorii

Na wyścigi (maratony)

Dystans całkowity:429.57 km (w terenie 371.57 km; 86.50%)
Czas w ruchu:22:34
Średnia prędkość:19.04 km/h
Maksymalna prędkość:45.50 km/h
Suma podjazdów:1130 m
Maks. tętno maksymalne:201 (105 %)
Maks. tętno średnie:192 (100 %)
Suma kalorii:12795 kcal
Liczba aktywności:7
Średnio na aktywność:61.37 km i 3h 13m
Więcej statystyk

Kwidzyn Skandia 2011

Sobota, 1 października 2011 · Komentarze(0)
Tydzień lenistwa i drugi choroby, a potem długa podróż autem to nie są dobre motywatory.
Nastrój miałam przy tym epilogowy, choć organizm - po tętnie - pobudzony, opony wytarte. Na objeździe pierwszych asfaltowych kilometrów, pod górę, nózie przypomniały czwartkowy trening w lesie Kabackim.

Zupełnie dezorientowało mnie ściśnięte w śródmieściu miasteczko na kilku poziomach.



W sektor wbiłam bliżej końca. Temperatura rosła, więc zmieniłam strategię odzieżową.

Znów miałam problem z rejestracją chwili startu - po bruku, maty, swojego miejsca w stawce. Jakoś ruszyłam; aż tak nie odczułam tendencji w górę, jak na rozgrzewce. Oddawszy początkowo pole tym, którzy zaraz mieli wytracać swój startowy (za)pęd, po pierwszych dwóch, trzech kilometrach mogłam wreszcie wyprzedzać. Niestety żadnej dziewczyny.
I bardzo długo żadnej dziewczyny, a puls ciągle powyżej 190.

Bruk, zjazd, szuter i ogólnie w dół - w perspektywie trasy płaskiej jak stół - to nie są moje naturalne warunki. A jednak długo nie słyszałam za sobą czołówki krótszego dystansu. Dopiero po ośmiu kilometrach śmignęło kilku zawodników. Potem znów cisza i rozjazd.

W międzyczasie zapowiedź płaskiego profilu zetknęła się z rzeczywistością - po wjeździe do lasu około piątego kilometra - interwał w czystym wydaniu. Dla mnie wymagający ze względu na podłoże - piach, gruz, bruk... Dlatego też nieciekawy, najbardziej dla tego gruzu...
W lesie przyjemnie, ciągle zielono, jeden stromy zjazd i jedna - na mój gust - ścianka, niewysoka, podjeżdżalna w 3/4.

Po rozjeździe nie wstąpił we mnie - jak w Białymstoku - odetchnięty duch ścigania. Czy to ja nie miałam siły skakać do kolejnych grup, czy stawka tak się poszarpała, że nie było do kogo? Regularnie - w obie strony - mijałam się z tymi samymi zawodnikami.
Na dłużej może by mnie to nudziło, ale po dziesięciu osobnych kilometrach trasa weszła na tor krótszego dystansu; zaczęło się zmaganie z maruderami. Jednym nawet z najdłuższego kilometrażu. Przy tej charakterystyce podłoża wyzwanie okazywało się spore. Ułatwieniem były jednak dwuśladowe drogi. Rozpraszającą przeszkodą - natarczywość powracającej zagwozdki, czy to właściwa trasa?
Osobliwe zabezpieczenie dołków na drodze - belami słomy.
Gruz.
I ciągłe majaczenie kilkadziesiąt metrów z przodu zawodniczki w zielono-białym stroju... Wyprzedzenie na czterdziestym drugim kilometrze koleżanki z krótszego dystansu to nie było to, o co szło [ściślej: jechało].

Frustrujący obowiązkowy postój przed karetką na sygnale - na przecięciu drogi krajowej.

Przejazd kolejowy (chyba serio piąty), wreszcie kilka górek, zawodniczka w zielono-białym stroju na mocniejsze podanie nogi, romantyczny wiadukt - i byliśmy właściwie z powrotem w mieście.

Szuterek, zawodniczka wzięta - ze świadomością trudności utrzymania tej pozycji na asfaltowych zjazdach do mety.
Niestety, bezbłędną. Na rozjeżdżonym skręcie w lewo.
Goniłam, goniłam, zabrakło mi dziesięciu sekund albo kilku kilometrów, albo porządnego podjazdu...

Cóż, zawsze wolę dystanse w okolicach sześćdziesięciu, sześćdziesięciu pięciu kilometrów.

Ops, HRavg 190, i rekordowy HRmax 201 (przynajmniej tyle)... Czeka mnie weryfikacja?

Mazovia Nowy Dwór Mazowiecki 2011

Niedziela, 11 września 2011 · Komentarze(0)
Ciasno od samego początku; lepiej było nie odpuszczać swojej pozycji ani na chwilę.

I ktoś od razu wjechał mi w koło (obyło się bez upadku). Później omijałam kałuże, poparzyłam się pokrzywami i na koniec mój rowerzyna pojechał chyba po ambicji zawodnicze BSA, bo wepchała mi się na finiszu (jakby to kolejność wjazdu na metę decydowała o wynikach).

I wszystko stanęło na głowie. Mój - pierwszy w espedach i - najlepszy start w życiu. Owszem, cyrklowany na szczyt możliwości. Rating zbliżony do majaczącego założenia na przyszły rok. Puls 192/200 (sic!) - zmienić strategię treningową?, koniecznie przeprowadzić testy?, leserowałam poprzednie maratony?, przesiąść się na krótsze dystanse?

Na chwilę wskoczyłam na 3. pozycję w generalce K2 - z docelową perspektywą na 5. :) Zebrałam laury za jedynkę w klasyfikacji reklamy. (Ściślej teamowy kolega czynił honory odbioru). Oczywiście niesłuszną, bo tylko liczbą startów. I, o ironio, spadłam z sektora :)

Smutno - dla mnie to już koniec tego sezonu ściganckiego.

Mazovia Supraśl 2011

Niedziela, 31 lipca 2011 · Komentarze(0)
Wygięty hak przerzutki (skąd, jak, kto? Szydło-wiec wyszedł?), deficyt snu i burzowa prognoza to nie jest najlepszy początek dnia startowego. A wyścig ma być na odczarowanie (ubiegłorocznej przegranej z organizmem).

OK, na nerwowe niewyspanie (why? intuicja?) - maleńka kawa, na hak - klepanie (sic!), na rozwój pogody trzeba było tylko czekać (w końcu rok temu poranna zlewa na Białostocczyźnie nijak miała się do późniejszej duchoty w Supraślu).

Na miejscu dwa obroty pedałami i wylazła prowizorka. Trzydzieści minut do startu. Dopiero zrobiło się stresowo. Ku pokrzepieniu w serwis znalazł odpowiedni hak (serdeczne podziękowania i głębokie ukłony)! Ku strapieniu - w kolejce zawodnik z nowiuskim rowerem, spod igły...

Uratowana!!!? Bez najmniejszego przełożenia (skrzywiona przerzutka) weszłam do sektora osiem minut przed startem z pulsem 146. W roli rozgrzewki - wiadome zamieszanie--
I już przestałam się ścigać. Ruszyłam, bez przepychanek, rower z góry dostał wyłączność na moje skupienie. Pozwalał mi się utrzymywać z sektorem (nawet wyprzedzać) na początkowym zjeździe do mostu (minęliśmy pierwszego rozbitka) i dalej na szutrach i asfaltowym podjeździe. Stawka się rozciągnęła (jak zwykle - wrażenie, że ją zamykam ;) ). Zjazd na ósmym kilometrze owiany legendą ostrzeżeń nie taki groźny (a piszę to ja - zjazdofobka). Chwila prawdy - pierwsze podjazdy na ścieżkach. Gra!
Górka-dołek, zakręt, bufet (tak wcześnie - wcale niekonieczny). Średnia po dwudziestu kilometrach: 28,1 km/h. Od ósmego ciągła wymiana z główną rywalką w kategorii. Jest znakomita na zjazdach (świetna pozycja! i jaka opalenizna...). Zakręt, górka-dołek (lub jak kto woli - cycki), z przewagą "dołek" - odezwały się bólem lewego kolana [masz ci los]. Drobne błotka. Żelik. Uwielbiam zieleń wschodnich puszczy!
Chyba gdzieś tu ustrzeliłam na nadgarstku pierwszego krwistego komara.
Otarliśmy się o drogę wojewódzką; zakazy wstępu wzdłuż trasy: aha, rezerwaty. Zbliżał się kres tej gonitwy (naznaczonej ciągłym pulsem około 190, podnoszonym przez oddech rywalki na kole albo zipanie za jej plecami) - dwa podjazdy na dwudziestym szóstym kilometrze (znośne wyboje na zjazdach). Poprawione zapowiadaną "ścianką" na trzydziestym (w siodle!, ale przednie koło się odrywało). Na słuch - problemy z przerzutkami miało więcej osób.
Chyba gdzieś tu ściemniło się i fajnie ostudziło - wjechaliśmy w baśniowy klimat kniei.
Chwila wytchnienia kołysaniem drogi.
Żwirówka i trawiaste łąki. No lekki jasny gwint. Teraz problem z tylnym hamulcem? Ktoś fizycznie usiadł mi na kole?
Miejscami mocniej podmokła, ciężka trawa potrafiła serio spowalniać i dociążać.
Na trzydziestym siódmym kilometrze uważnie zmierzyłam wzrokiem stadko krów - która i kogo weźmie za Martina Linda z Christiny Watches. Po rogatym (na niuch) zostało jeszcze pierwsze większe błoto. Osuszane za parę chwil najpierw na szutrze, potem na bardziej piaszczystym odcinku.
Drugi bufet i butelka wody - ufff... po samym tylko śniadaniu i żelach zaczynał przebijać minigłodek, a pragnienie miałam spore właściwie od początku, co zawdzięczałam znielubionej jeździe w duchocie. Cały czas (który chyba właśnie z tego powodu płynął niemożebnie szybko) jechałam jednak maksymalnie wyczulona na rower.
Znów kołysanka - w uroczysku. Mnie już zaczęła dawać do wiwatu. A poprawiła jeszcze procesja pod górkę, która nawet na prośbę - usilnie nie chciała ustąpić; a przerzutka tak ładnie zeskakiwała... Sama więc musiałam zeskoczyć i pokroczyć. I komary, komary, komary - jedna z mijanych strażaczek chroniła się odziana jak na miodobranie.
Oczekiwanie na Góry Krzemienne. Jeszcze tylko łypnięcie na kurki poniżej lewego pedału. I... są! Dwa, trzy wzniesionka z buta, choć mocno mi się nie chciało wychodzić z siodła. A że zjazdy to nie jest moja siła, grzecznie pozwalałam tutaj korzystać na tym współzawodnikom. Tym bardziej ochoczo, że właśnie zaczęły się pierwsze finisze Giga. Nawet słupek graniczny wylukałam.
Ogólnie długo górka-dołek, górka-dołek, korzenie - czy chce mi się mieć siłę podjeżdżać? I charakterystyczny piaszczysty i pokarpowany podjazd wzdłuż płotu młodnika. Podobno ostatni. Podjechałam gdzieś do dwóch trzecich. Dobrze zabezpieczony, zapowiadany zjazd slalomem między pieńkami; no bez szału z tym niebezpieczeństwem (a piszę to ja...).
Błoto (mamy czas i sucho w butach...), kładka i siup z niej - prosto w liczne obiektywy.

Grobla – przypominałam sobie, co się kryje pod tym określeniem. Rok wcześniej dobrze mi się tutaj pojechało. W tym nie mogło być gorzej. Wskoczyłam na koło. Dałam zmianę, potem kolega. I skoczył do następnego zawodnika. Przednia zabawa. Wreszcie urwaliśmy się we dwójkę. Ominęliśmy jeszcze tubylczego Kajtka. Podjazd. Kolega chwilkę poczekał - finiszowaliśmy razem.

Dziękuję, dziękuję, dziękuję. Trasa fantastyczna i kapitalnie opisana i oznakowana (pokłony przed autorem) - idealny miks różności, który mnie zdrowo wymęczył i kazał zachowywać czujność. Rower dał z siebie więcej niż wszystko (co zostanie mu wynagrodzone - o tym niżej). Serwis sprawił się na medal. Rywalka stale zagrzewała. Pogoda wytrzymała. Ciało też zagrało.

Czas niezgorszy, od kategorycznego pudła zdzieliło mnie siedem minut (oj, ubyło od zeszłego roku) (ale to wypadkowa różnych czynników...).

Jeden podstawowy wniosek - chyba nadszedł czas regenerację sprzętu połączoną z odchudzaniem (tegoż)...

Mazovia Szydłowiec 2001

Niedziela, 10 lipca 2011 · Komentarze(3)
Podobno może być ciekawe, więc bezczelnie wklejam swoje wrażenia z forum teamowego:

Jechałam powoli (chyba 5.23, ale "objechałam", czy obeszłam, więc średnio fair, zawodniczkę pudłującą czasem w K3) i obserwowałam uważnie ;) Od początku (po niecałych 4 km asfaltu w średnim deszczu) słyszałam mało budujące "Mazovia SPA", "sanatorium", "bieg katorżnika".

O ile sektory 1-3 przejechały pierwszą de facto około 10-kilometrową "sekcję kałuż", o tyle w szóstym szła już pielgrzymka (w dwie strony - zaczęły się powroty) - ze skokami w bok na jagody, bo "ściganie już się skończyło", od razu zdarzało się błoto po tyłek i zamartwianie się wyremontowanym sprzętem. Nawet nie było sensu biec. Puls nie spadał mi tutaj poniżej 190 :D

Na fit nie zamierzałam skręcić, bo dalej miało być lepiej. Kawałek nawet było - fajny ostrzejszy, ale krótki asfaltowy podjazd, potem podjazd polną drogą zakończony cudownym prysznicem ze szlaucha :) (na mecie okazało się, że człowiek w latach 60. startował na licencji, więc znał nasz ból). "Gwarantującego zastrzyk adrenaliny ostrego zjazdu do wsi Huciska" (z Altany) nie zarejestrowałam, zdaje się, że był taki falujący, po trawie z ciutkiem schowanych kamieni), za to błotny fragment za stodołami (ile w tym błocie błota, a ile shitu?) - i owszem :)

Znośny (przy pewnych dolegliwościach sprzętowych) leśny dukt, bufet z wodą do obmycia napędu i hamulców, przyjemne długie podjazdy o niedużym kącie, suchą nogą. Błota do kostki w ogóle nie liczę. Mnóstwo osób jechało na semi-slikach, u mnie Kendy Komodo szły jak złoto (superdecyzja), choć każdy metr trwał baaardzo długo.



Znaku drogowego „KONIEC ŚWIATA” i szutru na 50 km/h znów nie zarejestrowałam. Podjazd pod Skłobską, przyjemny, niezbyt wymagający. Tylna przerzutka przeszła jednak w tryb zmiany manualnej (z wyskokiem z siodła). Zjazd w dużej mierze szerokim szutrem, z drewnianymi kołkami po bokach (?), a czasem pośrodku. Im niżej, tym więcej błota, coraz bardziej kolorowego (rdzawe z kałużami w kolorze umbry, doprawdy malownicze), które zastąpił zjazd "nurtem" kamienistego potoku. Miejscami wypłaszczony kawałek mokrej trawy przykrytej gałęziami (po co?). Chyba gdzieś zaraz był drugi bufet. Dopadł mnie już głód - postój z piknikiem :) Później znów zaczął się chyba 3-kilometrowy fragment pielgrzymkowy (zamiast melodyjnych pieśni leciały już niewybredne żarty i kanciaste klony) z błotem i wodą do kolan; tutaj już śmierdziało.

Nie wiem, co było później, chyba mokra trawa poprzecinana małym błotkiem. Ale jakoś niedługo czekał nas solidny kawał upragnionego (sic!) asfaltu. Daniel mówi, że to tylko 1 km, ale dla mnie było go mnóstwo. "Popędziłam" sobie, wypatrując dziur, których zaliczanie ułatwiało przeskakiwanie łańcucha na wyższe biegi z tyłu :)

Podbiegła mama - krzyknęła 12 km. Tyle wskazywał licznik; nie wierzyłam, że taki kawał. Przecież już tylko "dwa strumyki", "czerwony szlak turystyczny", "krótki singiel track – zjazd, podjazd i zjazd", „ośla ścieżka” (?) i meta. Asfalt się skończył. Miało zostać 6 km, strażak powiedział 8. Dwa strumyki, które mogłabym pokonywać 100 razy, byle ominąć zaczynające się zaraz ze 2-3 km błota. Tu było już na tyle rzadko, że dało się jechać. Znów jagody :)

Za błotem dla odmiany piach :) i piaszczysty podjazd pod niedużą górkę, zwykła piaskowa (ale nie piaszczysta) droga - żeby nam pokazać, że i takimi dałoby się wytyczyć trasę? Górka, dołek w lesie i meta.
Dziękuję za doping :)

Opis z trasą zgadzał się pewnie w 5% (błoto dużo gorsze, a zjazdy i podjazdy znacznie mniej ekscytujące, choć rzeczywiście przyjemne).
Dystans w ostatniej chwili zmieniony z 58 na 64 (de facto 66) km (zgrubnie licznik mi się pokrywał). Nie wiem po co. Trudność: 6. Dla mnie chyba i 7, przy innych 3 czy 4.
Tak z kolegami liczyliśmy, że błoto było pewnie na 30 km. Jego konsystencja to chyba cały przekrój - wodniste, zupowate, torfowate, a każde w kolorze czarnym, brązowym, rdzawym, z mchem, z kamieniami lub saute, śmierdzące lub nie.
Dlaczego tyle go było? Miało nam zastąpić MTB właściwie w górzystym (no, pagórkowatym) terenie? Sprawić frajdę czołówce? Zbudować jeszcze jedną legendę Mazovii w nowym sezonie?
Podobno żaden organizator nie decydował się pozostawić bez korekty trasy z błotem przeważnie po kolana, a czasami po tyłek.

Ku pokrzepieniu po całej mordędze (która nota bene podobała mi się, ale na razie mam dość) wynik mam bardzo kiepski :) Od początku miałam świadomość, że pielgrzymki nie zweryfikują naszych umiejętności kolarskich, a jedynie to, kto szybciej prowadzi swój rower.
Podobno żadna dziewczyna nie załapała się na GIGA z powodu przekroczonego limitu.
Cieszę się jednak, że prócz otarć łydek i rozregulowanej przerzutki, jestem cała i zdrowa ze zdatnym do jazdy rowerem, a dziś czuję się naprawdę dobrze.

Po wszystkim na forum Mazovii czytam post azaghala: "Błoto to tylko stan umysłu". Lubię buddyjskie podjeście :)

Kibice na trasie fantastyczni, na czele z moimi rodzicami, którzy zrobili mi meganiespodziankę (i ostro się wynudzili, czekając na mnie tyle godzin).

Aha, gdzieś od piętnastej minuty maratonu zastanawiałam się, czy mam pijawkę pod dużym palcem lewej stopy. Na szczęście nie miałam.

To się rozpisałam, ale czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam.