Podobno może być ciekawe, więc bezczelnie wklejam swoje wrażenia z forum teamowego:
Jechałam powoli (chyba 5.23, ale "objechałam", czy obeszłam, więc średnio fair, zawodniczkę pudłującą czasem w K3) i obserwowałam uważnie ;) Od początku (po niecałych 4 km asfaltu w średnim deszczu) słyszałam mało budujące "Mazovia SPA", "sanatorium", "bieg katorżnika".
O ile sektory 1-3 przejechały pierwszą de facto około 10-kilometrową "sekcję kałuż", o tyle w szóstym szła już pielgrzymka (w dwie strony - zaczęły się powroty) - ze skokami w bok na jagody, bo "ściganie już się skończyło", od razu zdarzało się błoto po tyłek i zamartwianie się wyremontowanym sprzętem. Nawet nie było sensu biec. Puls nie spadał mi tutaj poniżej 190 :D
Na fit nie zamierzałam skręcić, bo dalej miało być lepiej. Kawałek nawet było - fajny ostrzejszy, ale krótki asfaltowy podjazd, potem podjazd polną drogą zakończony cudownym prysznicem ze szlaucha :) (na mecie okazało się, że człowiek w latach 60. startował na licencji, więc znał nasz ból). "Gwarantującego zastrzyk adrenaliny ostrego zjazdu do wsi Huciska" (z Altany) nie zarejestrowałam, zdaje się, że był taki falujący, po trawie z ciutkiem schowanych kamieni), za to błotny fragment za stodołami (ile w tym błocie błota, a ile shitu?) - i owszem :)
Znośny (przy pewnych dolegliwościach sprzętowych) leśny dukt, bufet z wodą do obmycia napędu i hamulców, przyjemne długie podjazdy o niedużym kącie, suchą nogą. Błota do kostki w ogóle nie liczę. Mnóstwo osób jechało na semi-slikach, u mnie Kendy Komodo szły jak złoto (superdecyzja), choć każdy metr trwał baaardzo długo.
Znaku drogowego „KONIEC ŚWIATA” i szutru na 50 km/h znów nie zarejestrowałam. Podjazd pod Skłobską, przyjemny, niezbyt wymagający. Tylna przerzutka przeszła jednak w tryb zmiany manualnej (z wyskokiem z siodła). Zjazd w dużej mierze szerokim szutrem, z drewnianymi kołkami po bokach (?), a czasem pośrodku. Im niżej, tym więcej błota, coraz bardziej kolorowego (rdzawe z kałużami w kolorze umbry, doprawdy malownicze), które zastąpił zjazd "nurtem" kamienistego potoku. Miejscami wypłaszczony kawałek mokrej trawy przykrytej gałęziami (po co?). Chyba gdzieś zaraz był drugi bufet. Dopadł mnie już głód - postój z piknikiem :) Później znów zaczął się chyba 3-kilometrowy fragment pielgrzymkowy (zamiast melodyjnych pieśni leciały już niewybredne żarty i kanciaste klony) z błotem i wodą do kolan; tutaj już śmierdziało.
Nie wiem, co było później, chyba mokra trawa poprzecinana małym błotkiem. Ale jakoś niedługo czekał nas solidny kawał upragnionego (sic!) asfaltu. Daniel mówi, że to tylko 1 km, ale dla mnie było go mnóstwo. "Popędziłam" sobie, wypatrując dziur, których zaliczanie ułatwiało przeskakiwanie łańcucha na wyższe biegi z tyłu :)
Podbiegła mama - krzyknęła 12 km. Tyle wskazywał licznik; nie wierzyłam, że taki kawał. Przecież już tylko "dwa strumyki", "czerwony szlak turystyczny", "krótki singiel track – zjazd, podjazd i zjazd", „ośla ścieżka” (?) i meta. Asfalt się skończył. Miało zostać 6 km, strażak powiedział 8. Dwa strumyki, które mogłabym pokonywać 100 razy, byle ominąć zaczynające się zaraz ze 2-3 km błota. Tu było już na tyle rzadko, że dało się jechać. Znów jagody :)
Za błotem dla odmiany piach :) i piaszczysty podjazd pod niedużą górkę, zwykła piaskowa (ale nie piaszczysta) droga - żeby nam pokazać, że i takimi dałoby się wytyczyć trasę? Górka, dołek w lesie i meta.
Dziękuję za doping :)
Opis z trasą zgadzał się pewnie w 5% (błoto dużo gorsze, a zjazdy i podjazdy znacznie mniej ekscytujące, choć rzeczywiście przyjemne).
Dystans w ostatniej chwili zmieniony z 58 na 64 (de facto 66) km (zgrubnie licznik mi się pokrywał). Nie wiem po co. Trudność: 6. Dla mnie chyba i 7, przy innych 3 czy 4.
Tak z kolegami liczyliśmy, że błoto było pewnie na 30 km. Jego konsystencja to chyba cały przekrój - wodniste, zupowate, torfowate, a każde w kolorze czarnym, brązowym, rdzawym, z mchem, z kamieniami lub saute, śmierdzące lub nie.
Dlaczego tyle go było? Miało nam zastąpić MTB właściwie w górzystym (no, pagórkowatym) terenie? Sprawić frajdę czołówce? Zbudować jeszcze jedną legendę Mazovii w nowym sezonie?
Podobno żaden organizator nie decydował się pozostawić bez korekty trasy z błotem przeważnie po kolana, a czasami po tyłek.
Ku pokrzepieniu po całej mordędze (która nota bene podobała mi się, ale na razie mam dość) wynik mam bardzo kiepski :) Od początku miałam świadomość, że pielgrzymki nie zweryfikują naszych umiejętności kolarskich, a jedynie to, kto szybciej prowadzi swój rower.
Podobno żadna dziewczyna nie załapała się na GIGA z powodu przekroczonego limitu.
Cieszę się jednak, że prócz otarć łydek i rozregulowanej przerzutki, jestem cała i zdrowa ze zdatnym do jazdy rowerem, a dziś czuję się naprawdę dobrze.
Po wszystkim na forum Mazovii czytam post azaghala: "Błoto to tylko stan umysłu". Lubię buddyjskie podjeście :)
Kibice na trasie fantastyczni, na czele z moimi rodzicami, którzy zrobili mi meganiespodziankę (i ostro się wynudzili, czekając na mnie tyle godzin).
Aha, gdzieś od piętnastej minuty maratonu zastanawiałam się, czy mam pijawkę pod dużym palcem lewej stopy. Na szczęście nie miałam.
To się rozpisałam, ale czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam.