Wpisy archiwalne w kategorii

Z perspektywy siodła

Dystans całkowity:145.00 km (w terenie 12.00 km; 8.28%)
Czas w ruchu:07:49
Średnia prędkość:18.55 km/h
Maksymalna prędkość:37.50 km/h
Maks. tętno maksymalne:184 (96 %)
Maks. tętno średnie:154 (80 %)
Suma kalorii:1801 kcal
Liczba aktywności:6
Średnio na aktywność:24.17 km i 1h 18m
Więcej statystyk

33. Maraton Warszawski (biegowy)

Niedziela, 25 września 2011 · Komentarze(0)
W roli rowerowej asysty (pomocy medycznej, serwisu i bufetu) - podziwiwszy liderów po początkowej pętli (8 km: Pl. na Rozdrożu, Al. Ujazdowskie, Bagatela, Marszałkowska, Piękna, Krucza, Al. Jerozolimskie, Pl. na Rozdrożu), ruszyłam z Agrykoli na wysokości Łazienek za grupą na czas 3:20.
Bez doświadczenia (pierwszy maraton biegowy) nie spodziewałam się takiego luzu i bezpośredniego dostępu do mojego zawodnika (i męża w jednej osobie); duże ułatwienie. [Spore znaczenie znów miała też bluza kolarska - z zaopatrzeniem energetycznym w kieszeniach].

Myśliwiecka, Czerniakowska, Gagarina - dobry klimat, zapas sił, pozytywna perspektywa, mimo pojawiającego się bólu kolana. Spokojne tempo 12-13 km/h Superbębniarze.

Sobieskiego, Beethovena, Witosa, Sobieskiego, Wilanowska, Arbuzowa z arbuzami na bufecie i niedługim odcinkiem "w terenie". Tu podobno nastąpił przełom (sił i wrażeń - z tendencją w dół).
Sama zaczęłam powątpiewać w swoją rację bytu tutaj - bufety z pomocą medyczną zwyczajowo rozmieszczone były co 5 km, a ja tylko plątałam się zawodnikom między nogami.

Nowoursynowska, Rosoła, jakieś grzybowe, Przekorna - dla mnie z cudownym chłodem lasu.

Przyczółkowa, Wilanowska - między 30. i 31. km alarm - potrzebny spray chłodzący i opaska na kolano. Kontakt bardziej zdawkowy, większe skupienie.

Sobieskiego - może dwuletni malec z banerkiem "GO, MAMA". Słodkie. I fajne reggae.
Około 39. km odpadła grupa na 3:20, Daniel został z chyba młodszym zawodnikiem (3. bieg w maratonie), Tomkiem. Tempo wzrosło ponad 13 km/h. Wstąpił we mnie podziw.

Witosa, Czerniakowska - temperatura chyba sporo się podniosła od rana, więc pojawili się pierwsi Filipidesi; mocne wrażenie.

Łazienkowska - szara skóra na buzi, zapadłe oczy i sylwetka konsystencji cienia Daniela wywołały u mnie łzy współczucia połączonego z wielkim szacunkiem. Trochę się bałam. Tomek zdecydował się na finisz. Daniel biegł już sam, a ja pędziłam z aparatem na metę (upewniwszy się, że wszystko w porządku - w domyśle - na tyle, na ile to możliwe).

Myśliwiecka - dla mnie to była walka z czasem o miejsce do robienia zdjęć. I ulga, że Daniel dobiegł - z genialnym czasem 3:18.

Później nie miał siły usiąść, stać, leżeć.

.

Ponieważ duch rywalizacji opuścił mnie chyba już przy narodzinach, naprawdę wzruszałam się spokojem, dystansem, wyciszeniem i swobodą biegaczy. Cudowna atmosfera wewnątrz, rozmowy, wymiana doświadczeń, bardzo równe tempo.

Dla mnie kiedyś też tak się to pewnie skończy (bieganiem maratonów), trochę więc tak pozytywnie zazdrościłam [wcale nie kuło], że Daniel ma już za sobą tę "cezurę dorosłości" / "bardziej dorosłą fazę dorosłości", pokonywanie w głowie tego wszystkiego, co się pokonuje podczas pierwszego maratonu, całe to przewartościowanie, przeżycie wewnątrz. 42,195 km, które zawdzięcza zupełnie sam sobie, swojemu ciału, z którym jest pełną harmonią skupioną na jednym celu, maksymalnie na niego nastawioną.

Jak zawsze, dla mnie znów jest guru.

Spadkom pod prąd

Czwartek, 28 lipca 2011 · Komentarze(0)
I znów interwały.

Może zadziałał wczorajszy odpust na wychodzenie z domu zakończony filcowaniem biżuterii na oczach Gunn-Rity [kto na czyich?] - prędkość i puls szybko mi dziś rosły, przełamanie po minucie czy półtorej każdego skoku wyzwalało. W espedach też poczułam się wreszcie swobodniej.

Miło, gdy w tym tygodniu spada mi wszystko inne:
- urlop z planów,
- siła do jazdy (i wyjazdów na maratony),
- poczucie sensu,
- motywacja w pracy,
- waga (no przed startem?),
- fascynacje i zauroczenia,
- minimalna rezerwa (nigdy nie nazwę jej nadmiarem) czasu,
- deszcz na głowę z ogarnianiem pogody.

Ciężkawo, przyznaję. Ale miałam pierwszą okazję pojeździć w terenie spięta ze sprzętem (chyba fajnie - można bardziej pociągnąć rower ze / za / pod sobą). Nawet dwie pierwsze "sytuacje" miałam - serce w gardle, ale pupa w siodle!
Tylko z kolcami w butach nadal zostaję, bo nawet Airbike (jaki niemiły pan miły) nie ma klucza z pięcioma wypustkami...

Wracając, minęłam Olgę Bołądź (na rowerze, rzecz jasna) (lubię Celinę z "Czasu honoru"! i cały ten serial, jedyny, innych nie znam). Wiem, bo gapię się ludziom w oczy--
Rzadkość swojej w tym bezczelnej naiwności odkryłam jakoś w tym samym czasie, gdy mnie tknęło, że to, co tu, dzieje się, bo musi - a to, co najlepsze (bo to, co chcemy), wydarza się w głowie.

WOM

Poniedziałek, 25 lipca 2011 · Komentarze(0)
[Czy chodniki po drugiej stronie Wisły można zaliczyć jako kilometry w terenie?]

Niezobowiązujący Wieczorny Objazd Miasta otworzył mi oczy na masę biegaczy i rowerzystów nad Wisłą, fajowe trawiaste tarasy przy Centrum Kopernika [poleżałoby się], urok podtopień nowej ścieżki po drugiej stronie i banału zachodu słońca nad mostem, przyjemność znajomości działania mechanizmów rowerowych i pomagania.

I pachniało mirabelkami :)

I z powrotem

Niedziela, 24 lipca 2011 · Komentarze(8)
Leniwy, pochmurny i chłodny weekend na działce z antyreklamą rodzicielstwa zdystansował mnie do całej wkrętki z rowerem i ściganiem. Wróciłam do korekty książki i nadrobiłam zaległości sprzętowe :) – zmieniłam strefy w pulsometrze, omiotłam ramę z błota (jeszcze ze ścieżki nad Wisłą), nauczyłam się regulować linki (zagwozdka z tymi stronami) i mocować pedały - miejsce kranków zajęły wysłużone Shimano PD M520. Jak się okazało w drodze powrotnej - z powodzeniem :)

Tym razem trasę udało mi się skrócić o odcinek między domem i pracą i kilka pobłądzeń i pokonać naprawdę sprawnie. Mimo ciężaru dwóch poprzednich wieczorów ;) i wiatru – puls trzymał się wyjątkowo równo – w okolicach 160. Tak wjechałam w przedstartowy tydzień – z widokiem na Supraśl.


Ale z butami (Shimano M160) to się zrobiłam – ciężko o klucz do kolców.

Zanim niebo spadło na głowy

Środa, 20 lipca 2011 · Komentarze(0)
Pierwszy trening w espedach – interwały na moc. I chyba dopiero teraz je odkrywam, ale na pełnię tego okrycia jeszcze pewnie poczekam.
Wpi- i wypinanie nadal sprawia mi trudność, ale w pędzie czuję się, jakbym dostała nowy rower, a nie same pedały z butami. Zupełnie inna, świeża technika jazdy. Inny odbiór treningu (i obciążenia). Szczególnie na bardziej tereniastym odcinku trasy. Moja relacja z rowerem staje się wreszcie dwustronna.

Poprzedni wpis skomentował Bury – "SPD poprawią nawet bardziej niż ciutek dynamikę". Chyba nieskromnie nie potrafię się nie zgodzić.

Mea culpa – że nie wcześniej – o jeden poziom pewności, kilka umiejętności, które pewnie ponownie szykują mi się do roboty.

Oczywiście gdzieś z tyłu głowy pierwsza sytuacja awaryjna kończy się lądowaniem, byle dość bezpiecznym i przy niedużej prędkości.

Jestem monotematyczna, ale (nie)stety, od kilku dni nasz dom żyje jednym – jak w espedach. Udziela mi się :)

Dzień wcześniej dowiozły mnie cało na "Seks polski", by odprawić swój publiczny debiut (takie srebrnawe, wieczorowe w końcu), ale furory chyba nie zrobiły... (akceptacji nie zobaczyłam w oczach nawet Joanny Jabłczyńskiej w czerwonych koturnach). Cóż, Buffo to nie jest awangarda scen warszawskich... A sam spektakl – naprawdę dobry, choć z małym grzęzawiskiem przy końcu, a po Tomaszu Tyndyku w "Miss HIV" żaden aktor nie zrobi na mnie wrażenia w lateksowych szpilkach.

Zjazdy do piwnicy chwilowo zawieszone z przyczyn raczej wiadomych.

Tym razem koniec treningu to początek ulewy ze śródmieściem w centrum jednej z burz. Fuksem, a zgodnie z planem.

Koniec zadzierania nosa

Wtorek, 19 lipca 2011 · Komentarze(1)
Ojoj... Jako zbieracz wrażeń mam co przeżywać. W ramach śrubowania średniej przyjechałam do pracy w espedach. Uff...

Rzeczywiście przekonałam się o zaletach - podczas jazdy - ciągnięcie naprawdę do końca, zmniejszenie oporu na wyższych przełożeniach, lepsze przyspieszanie. To może mi ciutek poprawić dynamikę jazdy.

Ale całość chyba trzeba bardziej ze sobą zestroić, żeby podnieść komfort wpinania i wypinania. Na razie kliknięcia musiałam szukać przy nienaturalnym ułożeniu stopy, zdarzały się luzy i chyba stąd różne długości ruchów, lewy czubek potrafił zahaczyć o korbę...

Mam już ogarnięte, że buntować się nie ma sensu (w końcu polubiłam noski, względnie odnalazłam się w jeździe w grupie, przekonałam się do niektórych zjazdów i żeli). Ale poczułam się, jakbym miała wrócić do piaskownicy od nowa przerabiać szybkie starty, podnoszenie "się" [pupy] z siodła, refleks.

Aj, zimować na trenażerze trzeba było już w wydaniu "przyklejona stopą do roweru". Teraz to ja za stara jestem.

Wpinając i wypinając się kontrolnie przez całą drogę, zarejestrowałam spiętą babeczkę w szpilkach na podsuwce - siostrzana dusza w niedoli.

No nic, byle się nie wyglebać w drodze powrotnej - wieczorem przydałoby się zobaczyć jeszcze w Buffo "Seks polski".