Wpisy archiwalne w kategorii

Nie tylko palcem po mapie

Dystans całkowity:283.50 km (w terenie 20.00 km; 7.05%)
Czas w ruchu:12:05
Średnia prędkość:23.46 km/h
Maksymalna prędkość:38.00 km/h
Maks. tętno maksymalne:188 (98 %)
Maks. tętno średnie:179 (93 %)
Suma kalorii:1909 kcal
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:56.70 km i 2h 25m
Więcej statystyk

Na shopping via Kabatia i z powrotem

Sobota, 5 listopada 2011 · Komentarze(0)
Tak, buty...

Ruszyliśmy ubrani za ciepło - dwie pary może niegrubych, ale zawsze, rękawiczek, polarowa czapka i ochraniacze na espedy to było za dużo. Po drodze wszystkie po kolei spadały, na koniec nawet bluza.

Pierwszy odcinek ze Śródmieścia na Mangalię - jak do pracy - codzienność (ciągle). Dalej spotkaliśmy kolegę i pędem powsinostradą wpadliśmy do Lasu Kabackiego (przez nieduży, ale trochę wymagający podjaździk) - pięknego, żółtego, pachnącego; pośmigaliśmy i do sklepów. Tu wrażenia znacznie mniej przyjemne. Efekty też. (Ściślej: zerowe).

Powrót po 16.00 oznaczał już jazdę w ciemności, z nutą dezorientacji; na nocne wyścigi moje oczy to się nie nadają. Ale też miło. "Wyjechaliśmy" na Ursynów ostrym podejściem. And Warsaw by night...

And this is the end

Niedziela, 2 października 2011 · Komentarze(0)
W Łomiankach startować jakoś nie miałam natchnienia. Maratony dzień po dniu czy wyścigi etapowe jeszcze nie są dla mnie - miałam niedawno okazję przekonać się na Białostocczyźnie.

Ale przejechać się, i owszem.
Szkoda, że tylko, bo towarzystwo było doborowe.

Październik przyszedł w tym roku tak szybko.
.

Pora zacząć przygotowania do Biegu Niepodległości i paru innych wyzwań.
Pomysł na długie zimowe wieczory - może hydrospinning (dla odświeżenia wspomnień o Szydłowieckiej Mazovii 2011)?

Wakacje na wsi

Sobota, 6 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Po drodze na urlop na działce zostałam wyrzucona z rowerem na wschodzie Polski, na obrzeżach Podlasia - w Mordach, za moimi rodzinnymi Siedlcami. Do celu miałam około 45 km. Bardzo szybko weszłam na prędkość około 30 km/h i puls powyżej 180 uderzeń (czy to te tłuste mamusine placki ziemniaczane sprzed godziny?). I takie wartości utrzymywałam.
Lubię te tereny - zielone, lekko pofałdowane, swojskie. [Tu robiłam kiedyś pierwsze sześćdziesiecioparokilometrówki - na twardym stalowym rowerze, czasami po grubszych imprezach, z konieczności - na studenckim finansowym debecie]. Po tegorocznych deszczach jest wyjątkowo uroczo - mimo sierpnia zieleń lasów nadal zostaje bujna i pełna.
Mijałam kolejne wzniesionka i wioski, gdzie życie płynie chyba (?) wolniej niż moje w ostatnich przedurlopowych dniach. I sama liczyłam na takie wyhamowanie czasu, przynajmniej na ten wakacyjny tydzień.
Puls spadł do 173-175 uderzeń dopiero po godzinie jazdy i jakichś trzydziestu kilometrach w nogach. Prędkość udawało mi się utrzymywać, a na ostatnim odcinku - nawet podnosić. Bidon, jak nigdy, opróżniłam do cna!
Finisz na trzy kilometry przed lekko zdezelowaną bramą działki - sielsko wstrzymał traktor z jednej strony i kombajn (wszak żniwa za pasem!) z drugiej.
Przez chwilę jeszcze ciutek dokręciłam i znalazłam się na pełnej wspomnień krzyżówce z figurką świętego Nepomucka (mającego chronić nas od Bugu) z początku ubiegłego wieku.
Piętnaście sekund i byłam - kąpiel w misce z podgrzaną wodą już czekała przed domkiem. Komary też :)
Teraz leniwie ładuję mięśnie ciepłymi od słońca i mokrymi od rosy papierówkami. Słodko :)

Raining training

Piątek, 22 lipca 2011 · Komentarze(0)
Morfologia wyszła mi wreszcie, jak przystało :)

Chmury zawisły nisko na kolejny cały dzień (który od rana coraz ciekawiej pachnie mi Be Delicious DKNY), niezrażona, ale czujna przed 16.00 wyruszyłam z pracy prościuchno do znajomych na działkę nad Wisła w Kampinosie. Piwo i mięsiwo załapały się na osobny transport – samochodowy.

Mokotów, Solec, Centrum Olimpijskie. Tempo równe, puls – mniej, i tak miało zostać do zejścia z roweru. Zajawka mostu północnego – doniesienie, którego miało nie być („w mieście leje”).
Przed Parkiem Bielańskim dwa zwalone drzewa. Lubię :) Obdarzona niewybujałym zwrotem wzięłam je dołem. Jeszcze recydywa z łamania zakazu jazdy rowerem po gdańskiej i odbiłam do Łomianek.
Ponieważ zaczęło nierównomiernie to siąpić, to padać – chwila pod daszkiem. I jednak noga. Z dozą ostrożności.
Łomianki, Kiełpin, Dziekanów jeden, drugi, Łomna; na widok tablicy „Cząstków” samo się mi przyspieszyło, ale i wody jakby więcej. Usłyszałam ją spod opon. Podjeżdżając łuk pod któryś kolejny Cząstków, poznałam powód – zrobiło się wyżej i bardziej sucho.

Nie lubię, ale po kwietniowym treningu nad Wisłą przy niemożebnym wietrze, który poprzedził maraton, jak się miało okazać, w podobnych warunkach, wiem, że warto zaprawiać się w każdą (nie)pogodę.

[Ale właściwie po co? Za bardzo się ostatnio wkręciłam, za dużo googluję w temacie, tracę bezpieczna odległość. Niezdrowo].

Przy czym pierwszy raz od dłuższego czasu miałam suchy tyłek – przezornie zaopatrzywszy rower w oba błotniki.

W Czosnowie krótki fragment po asfaltowych plackach poutykanych na sobie i zjazd pod wiadukt na Dębinę, Augustówek i Kazunie – w liczbie przekraczającej pojemność mojej pamięci operacyjnej.

Zawsze podoba mi się ten zielony fragment i nie podoba mi się architektura polskich domków. Może dlatego po raz pierwszy rozjechałam się z mapą. Cybulice. Małe, to się zgadza. Ale Duże? I Wólka Folwarczna Sowia? Niebo zaczęło schodzić coraz niżej, w butach mokrawo, żywej duszy, ojć... nawrotka. A jednak trzeba było jechać na Leoncin.

Rzeczywiście, nielubiany odcinek dziurawego asfaltu w lesie. Z autem ciągnącym mi się nieprzyjemnie za plecami (prędkość na liczniku wyraźnie wzrosła).

Godzina trzydzieści pięć pod odjęciu dwudziestominutowej straty na manowcach. Czy poprawię ubiegłoroczny wynik? Nie dane mi się było przekonać, gdy na innym rozjeździe, gdzie tym razem miałam nie skręcać na Leoncin, skręciłam na Leoncin (suchym środkiem drogi).

Grochale Nowe, a Stare? Krążyłam. Potrzebowałam dostać się do równoległej drogi, żeby nie musieć wracać na rozjazd. Dałam radę.

Zakupy w znajomym sklepiku. I ostatnia prosta do celu. Prosta przyjęła kształt litery U, a cel się oddalił. Wisząc na telefonie, dobrnęłam.

Piwo, inne przyjemności i dłuuugi sen...