Wpisy archiwalne w kategorii

Małż (trener-guru, biegacz)

Dystans całkowity:319.66 km (w terenie 22.65 km; 7.09%)
Czas w ruchu:15:42
Średnia prędkość:20.36 km/h
Maksymalna prędkość:37.00 km/h
Suma podjazdów:332 m
Maks. tętno maksymalne:195 (102 %)
Maks. tętno średnie:180 (94 %)
Suma kalorii:2884 kcal
Liczba aktywności:8
Średnio na aktywność:39.96 km i 1h 57m
Więcej statystyk

Mostowa

Poniedziałek, 2 stycznia 2012 · Komentarze(0)
Podbiegi z prędkością średnią 13,36 km/h, tempem 4,56 min./km i mocą 1123 Waty ;) Dobrze, dobrze, energia drożeje ;)

Na shopping via Kabatia i z powrotem

Sobota, 5 listopada 2011 · Komentarze(0)
Tak, buty...

Ruszyliśmy ubrani za ciepło - dwie pary może niegrubych, ale zawsze, rękawiczek, polarowa czapka i ochraniacze na espedy to było za dużo. Po drodze wszystkie po kolei spadały, na koniec nawet bluza.

Pierwszy odcinek ze Śródmieścia na Mangalię - jak do pracy - codzienność (ciągle). Dalej spotkaliśmy kolegę i pędem powsinostradą wpadliśmy do Lasu Kabackiego (przez nieduży, ale trochę wymagający podjaździk) - pięknego, żółtego, pachnącego; pośmigaliśmy i do sklepów. Tu wrażenia znacznie mniej przyjemne. Efekty też. (Ściślej: zerowe).

Powrót po 16.00 oznaczał już jazdę w ciemności, z nutą dezorientacji; na nocne wyścigi moje oczy to się nie nadają. Ale też miło. "Wyjechaliśmy" na Ursynów ostrym podejściem. And Warsaw by night...

33. Maraton Warszawski (biegowy)

Niedziela, 25 września 2011 · Komentarze(0)
W roli rowerowej asysty (pomocy medycznej, serwisu i bufetu) - podziwiwszy liderów po początkowej pętli (8 km: Pl. na Rozdrożu, Al. Ujazdowskie, Bagatela, Marszałkowska, Piękna, Krucza, Al. Jerozolimskie, Pl. na Rozdrożu), ruszyłam z Agrykoli na wysokości Łazienek za grupą na czas 3:20.
Bez doświadczenia (pierwszy maraton biegowy) nie spodziewałam się takiego luzu i bezpośredniego dostępu do mojego zawodnika (i męża w jednej osobie); duże ułatwienie. [Spore znaczenie znów miała też bluza kolarska - z zaopatrzeniem energetycznym w kieszeniach].

Myśliwiecka, Czerniakowska, Gagarina - dobry klimat, zapas sił, pozytywna perspektywa, mimo pojawiającego się bólu kolana. Spokojne tempo 12-13 km/h Superbębniarze.

Sobieskiego, Beethovena, Witosa, Sobieskiego, Wilanowska, Arbuzowa z arbuzami na bufecie i niedługim odcinkiem "w terenie". Tu podobno nastąpił przełom (sił i wrażeń - z tendencją w dół).
Sama zaczęłam powątpiewać w swoją rację bytu tutaj - bufety z pomocą medyczną zwyczajowo rozmieszczone były co 5 km, a ja tylko plątałam się zawodnikom między nogami.

Nowoursynowska, Rosoła, jakieś grzybowe, Przekorna - dla mnie z cudownym chłodem lasu.

Przyczółkowa, Wilanowska - między 30. i 31. km alarm - potrzebny spray chłodzący i opaska na kolano. Kontakt bardziej zdawkowy, większe skupienie.

Sobieskiego - może dwuletni malec z banerkiem "GO, MAMA". Słodkie. I fajne reggae.
Około 39. km odpadła grupa na 3:20, Daniel został z chyba młodszym zawodnikiem (3. bieg w maratonie), Tomkiem. Tempo wzrosło ponad 13 km/h. Wstąpił we mnie podziw.

Witosa, Czerniakowska - temperatura chyba sporo się podniosła od rana, więc pojawili się pierwsi Filipidesi; mocne wrażenie.

Łazienkowska - szara skóra na buzi, zapadłe oczy i sylwetka konsystencji cienia Daniela wywołały u mnie łzy współczucia połączonego z wielkim szacunkiem. Trochę się bałam. Tomek zdecydował się na finisz. Daniel biegł już sam, a ja pędziłam z aparatem na metę (upewniwszy się, że wszystko w porządku - w domyśle - na tyle, na ile to możliwe).

Myśliwiecka - dla mnie to była walka z czasem o miejsce do robienia zdjęć. I ulga, że Daniel dobiegł - z genialnym czasem 3:18.

Później nie miał siły usiąść, stać, leżeć.

.

Ponieważ duch rywalizacji opuścił mnie chyba już przy narodzinach, naprawdę wzruszałam się spokojem, dystansem, wyciszeniem i swobodą biegaczy. Cudowna atmosfera wewnątrz, rozmowy, wymiana doświadczeń, bardzo równe tempo.

Dla mnie kiedyś też tak się to pewnie skończy (bieganiem maratonów), trochę więc tak pozytywnie zazdrościłam [wcale nie kuło], że Daniel ma już za sobą tę "cezurę dorosłości" / "bardziej dorosłą fazę dorosłości", pokonywanie w głowie tego wszystkiego, co się pokonuje podczas pierwszego maratonu, całe to przewartościowanie, przeżycie wewnątrz. 42,195 km, które zawdzięcza zupełnie sam sobie, swojemu ciału, z którym jest pełną harmonią skupioną na jednym celu, maksymalnie na niego nastawioną.

Jak zawsze, dla mnie znów jest guru.

Przecieranie szlaków na południe

Czwartek, 1 września 2011 · Komentarze(0)
Ruszyliśmy z pracy do Wilanowa i dalej Powsinostradą na pętlę w Oborach - w ramach pierwszego wspólnego treningu, odkąd tylko mnie przypadło w udziale reprezentowanie nazwiska (wypracowanego zresztą przez męża-trenera) w kolarstwie.

Jechało mi się kapitalnie; wychodziłam na zmiany, trochę dlatego, że nie mogłam wskoczyć w strefę. Lubię taką przeplataną jazdę. I lubię cały werbalny aplauz, który zebrałam za swoją samotną, ciężką pracę w tym sezonie. I tę spokojną okolicę pod miastem.

Aż do wyścigowego wyzwania na tej niewielkiej górce w Słomczynie.
Wykończyła mnie i odcięła. Zaczęła się jazda na dojechanie. Szarpana - z chwilowym zrywaniem w przypływie woli.

Na kilku trylinkach zupełnie zostawałam...

Do poprawki.

Czasówka prv

Sobota, 13 sierpnia 2011 · Komentarze(1)
Zamieniwszy na urlopie swój pancernik na starsze i mniej ściganckie modele Wigry 3 na przemian ze stalowym Arkusem z koszem - w celach wycieczkowania po okolicy (Siemiatycze, Mielnik nad Bugiem, Janów Podlaski), kapek się rozleniwiłam. Średnia prędkość spadła mi pewnie w okolice 15 km/h, ale przyjemność pozostała niezmiennie ta sama (kwestię komfortu pomijam).

Z planów:
- testów porównawczych SPD,
- podrasowania nadwyrężonego osprzętu,
- kilku treningów technicznych,
- testu wydolności
- i czasówki na 5 km
udało mi się zrealizować:
- chyba w końcu ostateczny dobór pedałów (subtelny Author),
- instalację paru nowiuśkich komponentów (mężowska decyzja i później ręka: korba Truvativ, przerzutki Deore i SLX, klamkomanteki Deore),
- kilka podjazdów na działeczce,
- próbną jazdę po piachu
- i właśnie czasówkę na 7,65 km, którą właściwie można podciągnąć pod test wydolności.

Z planów nierowerowych - norma wyrobiona w 100%:
- Ålesund w 1000 puzzli złożone w całość,
- 13 słoików przetworów z pyszniastych papierówek + parę pudełek szczawiu na zimę + carbonara z wiejskiej śmietany,
- ogarnięcie przeterminowanych maili,
- wysypianie w ilościach wręcz ponadnormatywnych.

Z planów zawodowych -x-x

Na urlopowej końcówce zamiast spinać się wyjazdem do Ełku (który - jak wnioskuję - do szałowych Mazovii chyba nie należał), próbowałam nowe cacuszka. Co do sprzętu jestem tradycjonalistką, wprost konserwą - obawiałam się, że dostanę zupełnie inny rower, z którym się wzajemnie nie poczujemy. Błąd. Chyba już zaufałam wrażliwym w końcu pedałom, przyswoiłam dziewięć rzędów i kombinację dźwigni przerzutki (bez cyferek!) z dźwignią hamulca, spodobał mi się nowy kokpit, a dłuższe korby (17->17,5 cm) - nie odnotowałam, żeby dawały mi się we znaki.







Tuż przed ulewną burzą ruszyłam sprawdzić organizm na niedużej pętelce. Po szybkim, acz wyboistym szuterku (niedoregulowana przerzutka), leśnej dwuśladówce (hamowanie przed czerwonym Matizem) poprzecinanej błotem, znów szuterku, leśnej wznoszącej się dróżce (korzenie), krótkim asfalcie, znów lesie (mówią, że tu - na błotach - straszy diabeł), wsiowej asfaltówce pod górę, polnych piaskach - wjazd w asfalt znów przyblokowało mi auto. 7,65 km w 18 minut - bez szału, ale ten czas przejazdu - z tętnami 180 uderzeń średnim i 195 maksymalnym - pozwolił potwierdzić strefy prawidłowo wyznaczone na podstawie danych z maratonów.

A jeszcze dzień wcześniej na treningu wytrzymałościowym z trudnością wchodziłam w strefę i uznałam przeprowadzenie testu za mało możliwe.

Do wielkich zalet tutejszego mikroklimatu zaliczam - oprócz wysypiania i lepszego przyswajania napojów wyskokowych - chyba mniejsze zakwaszanie mięśni mimo codziennych jazd.

Świder Trail Marathon

Sobota, 16 lipca 2011 · Komentarze(3)
Po wczorajszych wprawkach w espedy, w których znad deski do prasowania wybitnie wspierała mnie mama, świętokradczo założyłam na kranki platformy, rańszą porą odwiozłam mamcię na dworzec, a sama najpierw pociągiem do Falenicy i dalej rowerem do Świdra (10 km) pojechałam dopingować męża w biegu na 10 km w Świder Trail Marathon.

Nie, nie, nie. Miało być przyjemnie, ale nie czuję się w espedach. Zwłaszcza lewą stopą. Nie podoba mi się, ale brakuje mi ciągnięcia. Chcę, więc daję sobie czas na przekonanie.

Na dworcu zaczepka - z wizytówki - trenera sportu. Podobno obserwował mnie z tramwaju, pochwalił (miło!), sugerował poprawić pozycję kręgosłupa. Zadzwonić? Bo nie załapałam.

Lubię jechać w stronę Otwocka. Jako skowrończy typ - szczególnie rano. Spory ruch i troszkę wody. Świeżo i równo (średnia >26). Zielono.

Nieduża impreza biegowa na uboczu nie ma tego klimatu, co maratony MTB. Wystartowali, pobiegli, przybiegli. (Korzystając z międzyczasu, nadrobiłam potężne zaległości w rozciąganiu). Z wrażeń - oznakowanie trasy niespecjalne (różnice w dystansach). Wygląda na to, że Daniel ukończył wyścig jako drugi :) Na wyniki online jeszcze poczekamy (z organizacją podobnie jak z klimatem).

Przebieranka, kawałek spaceru i powrót do Śródmieścia. Znów przyjemnie, pod wiatr. Inaczej niż dotychczas - mam wielką ochotę na jazdę wytrzymałościową.
Na ścieżce nad Wisłą problemy z łańcuchem (ha, zemsta kranków?).
W nagrodę udany inicjacyjny zjazd w siodle do piwnicy.

A wieczorem przyszedł do mnie diabeł i z przytupem zerwał łańcuch (chwilę wcześniej pyskowałam łebkowi z któregoś niemieckiego das Auta, że - najoględniej - nie zjadę na ścieżkę)...

Tam, gdzie jechałam, nie mam ni skuwacza, ni spinki. Jutrzejszy trening na czterdzieści parę odpadł z kretesem.