Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2011

Dystans całkowity:374.47 km (w terenie 153.07 km; 40.88%)
Czas w ruchu:19:59
Średnia prędkość:18.74 km/h
Maksymalna prędkość:41.50 km/h
Maks. tętno maksymalne:194 (101 %)
Maks. tętno średnie:184 (96 %)
Suma kalorii:9381 kcal
Liczba aktywności:11
Średnio na aktywność:34.04 km i 1h 49m
Więcej statystyk

Mazovia Supraśl 2011

Niedziela, 31 lipca 2011 · Komentarze(0)
Wygięty hak przerzutki (skąd, jak, kto? Szydło-wiec wyszedł?), deficyt snu i burzowa prognoza to nie jest najlepszy początek dnia startowego. A wyścig ma być na odczarowanie (ubiegłorocznej przegranej z organizmem).

OK, na nerwowe niewyspanie (why? intuicja?) - maleńka kawa, na hak - klepanie (sic!), na rozwój pogody trzeba było tylko czekać (w końcu rok temu poranna zlewa na Białostocczyźnie nijak miała się do późniejszej duchoty w Supraślu).

Na miejscu dwa obroty pedałami i wylazła prowizorka. Trzydzieści minut do startu. Dopiero zrobiło się stresowo. Ku pokrzepieniu w serwis znalazł odpowiedni hak (serdeczne podziękowania i głębokie ukłony)! Ku strapieniu - w kolejce zawodnik z nowiuskim rowerem, spod igły...

Uratowana!!!? Bez najmniejszego przełożenia (skrzywiona przerzutka) weszłam do sektora osiem minut przed startem z pulsem 146. W roli rozgrzewki - wiadome zamieszanie--
I już przestałam się ścigać. Ruszyłam, bez przepychanek, rower z góry dostał wyłączność na moje skupienie. Pozwalał mi się utrzymywać z sektorem (nawet wyprzedzać) na początkowym zjeździe do mostu (minęliśmy pierwszego rozbitka) i dalej na szutrach i asfaltowym podjeździe. Stawka się rozciągnęła (jak zwykle - wrażenie, że ją zamykam ;) ). Zjazd na ósmym kilometrze owiany legendą ostrzeżeń nie taki groźny (a piszę to ja - zjazdofobka). Chwila prawdy - pierwsze podjazdy na ścieżkach. Gra!
Górka-dołek, zakręt, bufet (tak wcześnie - wcale niekonieczny). Średnia po dwudziestu kilometrach: 28,1 km/h. Od ósmego ciągła wymiana z główną rywalką w kategorii. Jest znakomita na zjazdach (świetna pozycja! i jaka opalenizna...). Zakręt, górka-dołek (lub jak kto woli - cycki), z przewagą "dołek" - odezwały się bólem lewego kolana [masz ci los]. Drobne błotka. Żelik. Uwielbiam zieleń wschodnich puszczy!
Chyba gdzieś tu ustrzeliłam na nadgarstku pierwszego krwistego komara.
Otarliśmy się o drogę wojewódzką; zakazy wstępu wzdłuż trasy: aha, rezerwaty. Zbliżał się kres tej gonitwy (naznaczonej ciągłym pulsem około 190, podnoszonym przez oddech rywalki na kole albo zipanie za jej plecami) - dwa podjazdy na dwudziestym szóstym kilometrze (znośne wyboje na zjazdach). Poprawione zapowiadaną "ścianką" na trzydziestym (w siodle!, ale przednie koło się odrywało). Na słuch - problemy z przerzutkami miało więcej osób.
Chyba gdzieś tu ściemniło się i fajnie ostudziło - wjechaliśmy w baśniowy klimat kniei.
Chwila wytchnienia kołysaniem drogi.
Żwirówka i trawiaste łąki. No lekki jasny gwint. Teraz problem z tylnym hamulcem? Ktoś fizycznie usiadł mi na kole?
Miejscami mocniej podmokła, ciężka trawa potrafiła serio spowalniać i dociążać.
Na trzydziestym siódmym kilometrze uważnie zmierzyłam wzrokiem stadko krów - która i kogo weźmie za Martina Linda z Christiny Watches. Po rogatym (na niuch) zostało jeszcze pierwsze większe błoto. Osuszane za parę chwil najpierw na szutrze, potem na bardziej piaszczystym odcinku.
Drugi bufet i butelka wody - ufff... po samym tylko śniadaniu i żelach zaczynał przebijać minigłodek, a pragnienie miałam spore właściwie od początku, co zawdzięczałam znielubionej jeździe w duchocie. Cały czas (który chyba właśnie z tego powodu płynął niemożebnie szybko) jechałam jednak maksymalnie wyczulona na rower.
Znów kołysanka - w uroczysku. Mnie już zaczęła dawać do wiwatu. A poprawiła jeszcze procesja pod górkę, która nawet na prośbę - usilnie nie chciała ustąpić; a przerzutka tak ładnie zeskakiwała... Sama więc musiałam zeskoczyć i pokroczyć. I komary, komary, komary - jedna z mijanych strażaczek chroniła się odziana jak na miodobranie.
Oczekiwanie na Góry Krzemienne. Jeszcze tylko łypnięcie na kurki poniżej lewego pedału. I... są! Dwa, trzy wzniesionka z buta, choć mocno mi się nie chciało wychodzić z siodła. A że zjazdy to nie jest moja siła, grzecznie pozwalałam tutaj korzystać na tym współzawodnikom. Tym bardziej ochoczo, że właśnie zaczęły się pierwsze finisze Giga. Nawet słupek graniczny wylukałam.
Ogólnie długo górka-dołek, górka-dołek, korzenie - czy chce mi się mieć siłę podjeżdżać? I charakterystyczny piaszczysty i pokarpowany podjazd wzdłuż płotu młodnika. Podobno ostatni. Podjechałam gdzieś do dwóch trzecich. Dobrze zabezpieczony, zapowiadany zjazd slalomem między pieńkami; no bez szału z tym niebezpieczeństwem (a piszę to ja...).
Błoto (mamy czas i sucho w butach...), kładka i siup z niej - prosto w liczne obiektywy.

Grobla – przypominałam sobie, co się kryje pod tym określeniem. Rok wcześniej dobrze mi się tutaj pojechało. W tym nie mogło być gorzej. Wskoczyłam na koło. Dałam zmianę, potem kolega. I skoczył do następnego zawodnika. Przednia zabawa. Wreszcie urwaliśmy się we dwójkę. Ominęliśmy jeszcze tubylczego Kajtka. Podjazd. Kolega chwilkę poczekał - finiszowaliśmy razem.

Dziękuję, dziękuję, dziękuję. Trasa fantastyczna i kapitalnie opisana i oznakowana (pokłony przed autorem) - idealny miks różności, który mnie zdrowo wymęczył i kazał zachowywać czujność. Rower dał z siebie więcej niż wszystko (co zostanie mu wynagrodzone - o tym niżej). Serwis sprawił się na medal. Rywalka stale zagrzewała. Pogoda wytrzymała. Ciało też zagrało.

Czas niezgorszy, od kategorycznego pudła zdzieliło mnie siedem minut (oj, ubyło od zeszłego roku) (ale to wypadkowa różnych czynników...).

Jeden podstawowy wniosek - chyba nadszedł czas regenerację sprzętu połączoną z odchudzaniem (tegoż)...

Spadkom pod prąd

Czwartek, 28 lipca 2011 · Komentarze(0)
I znów interwały.

Może zadziałał wczorajszy odpust na wychodzenie z domu zakończony filcowaniem biżuterii na oczach Gunn-Rity [kto na czyich?] - prędkość i puls szybko mi dziś rosły, przełamanie po minucie czy półtorej każdego skoku wyzwalało. W espedach też poczułam się wreszcie swobodniej.

Miło, gdy w tym tygodniu spada mi wszystko inne:
- urlop z planów,
- siła do jazdy (i wyjazdów na maratony),
- poczucie sensu,
- motywacja w pracy,
- waga (no przed startem?),
- fascynacje i zauroczenia,
- minimalna rezerwa (nigdy nie nazwę jej nadmiarem) czasu,
- deszcz na głowę z ogarnianiem pogody.

Ciężkawo, przyznaję. Ale miałam pierwszą okazję pojeździć w terenie spięta ze sprzętem (chyba fajnie - można bardziej pociągnąć rower ze / za / pod sobą). Nawet dwie pierwsze "sytuacje" miałam - serce w gardle, ale pupa w siodle!
Tylko z kolcami w butach nadal zostaję, bo nawet Airbike (jaki niemiły pan miły) nie ma klucza z pięcioma wypustkami...

Wracając, minęłam Olgę Bołądź (na rowerze, rzecz jasna) (lubię Celinę z "Czasu honoru"! i cały ten serial, jedyny, innych nie znam). Wiem, bo gapię się ludziom w oczy--
Rzadkość swojej w tym bezczelnej naiwności odkryłam jakoś w tym samym czasie, gdy mnie tknęło, że to, co tu, dzieje się, bo musi - a to, co najlepsze (bo to, co chcemy), wydarza się w głowie.

WOM

Poniedziałek, 25 lipca 2011 · Komentarze(0)
[Czy chodniki po drugiej stronie Wisły można zaliczyć jako kilometry w terenie?]

Niezobowiązujący Wieczorny Objazd Miasta otworzył mi oczy na masę biegaczy i rowerzystów nad Wisłą, fajowe trawiaste tarasy przy Centrum Kopernika [poleżałoby się], urok podtopień nowej ścieżki po drugiej stronie i banału zachodu słońca nad mostem, przyjemność znajomości działania mechanizmów rowerowych i pomagania.

I pachniało mirabelkami :)

I z powrotem

Niedziela, 24 lipca 2011 · Komentarze(8)
Leniwy, pochmurny i chłodny weekend na działce z antyreklamą rodzicielstwa zdystansował mnie do całej wkrętki z rowerem i ściganiem. Wróciłam do korekty książki i nadrobiłam zaległości sprzętowe :) – zmieniłam strefy w pulsometrze, omiotłam ramę z błota (jeszcze ze ścieżki nad Wisłą), nauczyłam się regulować linki (zagwozdka z tymi stronami) i mocować pedały - miejsce kranków zajęły wysłużone Shimano PD M520. Jak się okazało w drodze powrotnej - z powodzeniem :)

Tym razem trasę udało mi się skrócić o odcinek między domem i pracą i kilka pobłądzeń i pokonać naprawdę sprawnie. Mimo ciężaru dwóch poprzednich wieczorów ;) i wiatru – puls trzymał się wyjątkowo równo – w okolicach 160. Tak wjechałam w przedstartowy tydzień – z widokiem na Supraśl.


Ale z butami (Shimano M160) to się zrobiłam – ciężko o klucz do kolców.

Raining training

Piątek, 22 lipca 2011 · Komentarze(0)
Morfologia wyszła mi wreszcie, jak przystało :)

Chmury zawisły nisko na kolejny cały dzień (który od rana coraz ciekawiej pachnie mi Be Delicious DKNY), niezrażona, ale czujna przed 16.00 wyruszyłam z pracy prościuchno do znajomych na działkę nad Wisła w Kampinosie. Piwo i mięsiwo załapały się na osobny transport – samochodowy.

Mokotów, Solec, Centrum Olimpijskie. Tempo równe, puls – mniej, i tak miało zostać do zejścia z roweru. Zajawka mostu północnego – doniesienie, którego miało nie być („w mieście leje”).
Przed Parkiem Bielańskim dwa zwalone drzewa. Lubię :) Obdarzona niewybujałym zwrotem wzięłam je dołem. Jeszcze recydywa z łamania zakazu jazdy rowerem po gdańskiej i odbiłam do Łomianek.
Ponieważ zaczęło nierównomiernie to siąpić, to padać – chwila pod daszkiem. I jednak noga. Z dozą ostrożności.
Łomianki, Kiełpin, Dziekanów jeden, drugi, Łomna; na widok tablicy „Cząstków” samo się mi przyspieszyło, ale i wody jakby więcej. Usłyszałam ją spod opon. Podjeżdżając łuk pod któryś kolejny Cząstków, poznałam powód – zrobiło się wyżej i bardziej sucho.

Nie lubię, ale po kwietniowym treningu nad Wisłą przy niemożebnym wietrze, który poprzedził maraton, jak się miało okazać, w podobnych warunkach, wiem, że warto zaprawiać się w każdą (nie)pogodę.

[Ale właściwie po co? Za bardzo się ostatnio wkręciłam, za dużo googluję w temacie, tracę bezpieczna odległość. Niezdrowo].

Przy czym pierwszy raz od dłuższego czasu miałam suchy tyłek – przezornie zaopatrzywszy rower w oba błotniki.

W Czosnowie krótki fragment po asfaltowych plackach poutykanych na sobie i zjazd pod wiadukt na Dębinę, Augustówek i Kazunie – w liczbie przekraczającej pojemność mojej pamięci operacyjnej.

Zawsze podoba mi się ten zielony fragment i nie podoba mi się architektura polskich domków. Może dlatego po raz pierwszy rozjechałam się z mapą. Cybulice. Małe, to się zgadza. Ale Duże? I Wólka Folwarczna Sowia? Niebo zaczęło schodzić coraz niżej, w butach mokrawo, żywej duszy, ojć... nawrotka. A jednak trzeba było jechać na Leoncin.

Rzeczywiście, nielubiany odcinek dziurawego asfaltu w lesie. Z autem ciągnącym mi się nieprzyjemnie za plecami (prędkość na liczniku wyraźnie wzrosła).

Godzina trzydzieści pięć pod odjęciu dwudziestominutowej straty na manowcach. Czy poprawię ubiegłoroczny wynik? Nie dane mi się było przekonać, gdy na innym rozjeździe, gdzie tym razem miałam nie skręcać na Leoncin, skręciłam na Leoncin (suchym środkiem drogi).

Grochale Nowe, a Stare? Krążyłam. Potrzebowałam dostać się do równoległej drogi, żeby nie musieć wracać na rozjazd. Dałam radę.

Zakupy w znajomym sklepiku. I ostatnia prosta do celu. Prosta przyjęła kształt litery U, a cel się oddalił. Wisząc na telefonie, dobrnęłam.

Piwo, inne przyjemności i dłuuugi sen...

Zanim niebo spadło na głowy

Środa, 20 lipca 2011 · Komentarze(0)
Pierwszy trening w espedach – interwały na moc. I chyba dopiero teraz je odkrywam, ale na pełnię tego okrycia jeszcze pewnie poczekam.
Wpi- i wypinanie nadal sprawia mi trudność, ale w pędzie czuję się, jakbym dostała nowy rower, a nie same pedały z butami. Zupełnie inna, świeża technika jazdy. Inny odbiór treningu (i obciążenia). Szczególnie na bardziej tereniastym odcinku trasy. Moja relacja z rowerem staje się wreszcie dwustronna.

Poprzedni wpis skomentował Bury – "SPD poprawią nawet bardziej niż ciutek dynamikę". Chyba nieskromnie nie potrafię się nie zgodzić.

Mea culpa – że nie wcześniej – o jeden poziom pewności, kilka umiejętności, które pewnie ponownie szykują mi się do roboty.

Oczywiście gdzieś z tyłu głowy pierwsza sytuacja awaryjna kończy się lądowaniem, byle dość bezpiecznym i przy niedużej prędkości.

Jestem monotematyczna, ale (nie)stety, od kilku dni nasz dom żyje jednym – jak w espedach. Udziela mi się :)

Dzień wcześniej dowiozły mnie cało na "Seks polski", by odprawić swój publiczny debiut (takie srebrnawe, wieczorowe w końcu), ale furory chyba nie zrobiły... (akceptacji nie zobaczyłam w oczach nawet Joanny Jabłczyńskiej w czerwonych koturnach). Cóż, Buffo to nie jest awangarda scen warszawskich... A sam spektakl – naprawdę dobry, choć z małym grzęzawiskiem przy końcu, a po Tomaszu Tyndyku w "Miss HIV" żaden aktor nie zrobi na mnie wrażenia w lateksowych szpilkach.

Zjazdy do piwnicy chwilowo zawieszone z przyczyn raczej wiadomych.

Tym razem koniec treningu to początek ulewy ze śródmieściem w centrum jednej z burz. Fuksem, a zgodnie z planem.

Koniec zadzierania nosa

Wtorek, 19 lipca 2011 · Komentarze(1)
Ojoj... Jako zbieracz wrażeń mam co przeżywać. W ramach śrubowania średniej przyjechałam do pracy w espedach. Uff...

Rzeczywiście przekonałam się o zaletach - podczas jazdy - ciągnięcie naprawdę do końca, zmniejszenie oporu na wyższych przełożeniach, lepsze przyspieszanie. To może mi ciutek poprawić dynamikę jazdy.

Ale całość chyba trzeba bardziej ze sobą zestroić, żeby podnieść komfort wpinania i wypinania. Na razie kliknięcia musiałam szukać przy nienaturalnym ułożeniu stopy, zdarzały się luzy i chyba stąd różne długości ruchów, lewy czubek potrafił zahaczyć o korbę...

Mam już ogarnięte, że buntować się nie ma sensu (w końcu polubiłam noski, względnie odnalazłam się w jeździe w grupie, przekonałam się do niektórych zjazdów i żeli). Ale poczułam się, jakbym miała wrócić do piaskownicy od nowa przerabiać szybkie starty, podnoszenie "się" [pupy] z siodła, refleks.

Aj, zimować na trenażerze trzeba było już w wydaniu "przyklejona stopą do roweru". Teraz to ja za stara jestem.

Wpinając i wypinając się kontrolnie przez całą drogę, zarejestrowałam spiętą babeczkę w szpilkach na podsuwce - siostrzana dusza w niedoli.

No nic, byle się nie wyglebać w drodze powrotnej - wieczorem przydałoby się zobaczyć jeszcze w Buffo "Seks polski".

Ryba (wreszcie) w wodzie

Poniedziałek, 18 lipca 2011 · Komentarze(3)
Sprzęt znowu gra (na noskach ;)), a ja - nie przejechawszy wczoraj planowanego dystansu, a zakładając na piątek jazdę w okolice Nowego Dworu Mazowieckiego - chyba rzeczywiście zapomniałam, jak lubię treningi specjalistyczne.

Od rana miałam wielką ochotę, która opuściła mnie po wycieczce w zimniastym deszczu (bez błotników, okularów i kasku - leciało prosto na głowę) do sklepurowerowego. Poprawka ze strony rzeczy martwych i miałam tylko jedno przesłanie dla świata. (T)Opornie, ale się wytoczyłam. Jeszcze krótka pyskówka na krzyżówce (jak to dobrze, że wciąż są ludzie miękkiego serca, którym leży na nim moje bezpieczeństwo). I jest - zaraz za mostem na żwirowym odcinku ścieżki nad Wisłą - pierwszy interwał po przydługawej przerwie.

Kręci się. Ale jakby coraz dłużej-- Ciężko i przyjemnie. Puls powoli wskakuje ponad 180 uderzeń. Za chwilę szybko wycisza się poniżej 100. I zaraz znów siup w górę. Lubię.

Podłoże złapało trochę wilgoci, rzeka jest spokojna, temperatura idealna.

Cudnie.

Na koniec kilka wrzutów w locie pupy na siodełko i zjazd do piwnicy.

Świder Trail Marathon

Sobota, 16 lipca 2011 · Komentarze(3)
Po wczorajszych wprawkach w espedy, w których znad deski do prasowania wybitnie wspierała mnie mama, świętokradczo założyłam na kranki platformy, rańszą porą odwiozłam mamcię na dworzec, a sama najpierw pociągiem do Falenicy i dalej rowerem do Świdra (10 km) pojechałam dopingować męża w biegu na 10 km w Świder Trail Marathon.

Nie, nie, nie. Miało być przyjemnie, ale nie czuję się w espedach. Zwłaszcza lewą stopą. Nie podoba mi się, ale brakuje mi ciągnięcia. Chcę, więc daję sobie czas na przekonanie.

Na dworcu zaczepka - z wizytówki - trenera sportu. Podobno obserwował mnie z tramwaju, pochwalił (miło!), sugerował poprawić pozycję kręgosłupa. Zadzwonić? Bo nie załapałam.

Lubię jechać w stronę Otwocka. Jako skowrończy typ - szczególnie rano. Spory ruch i troszkę wody. Świeżo i równo (średnia >26). Zielono.

Nieduża impreza biegowa na uboczu nie ma tego klimatu, co maratony MTB. Wystartowali, pobiegli, przybiegli. (Korzystając z międzyczasu, nadrobiłam potężne zaległości w rozciąganiu). Z wrażeń - oznakowanie trasy niespecjalne (różnice w dystansach). Wygląda na to, że Daniel ukończył wyścig jako drugi :) Na wyniki online jeszcze poczekamy (z organizacją podobnie jak z klimatem).

Przebieranka, kawałek spaceru i powrót do Śródmieścia. Znów przyjemnie, pod wiatr. Inaczej niż dotychczas - mam wielką ochotę na jazdę wytrzymałościową.
Na ścieżce nad Wisłą problemy z łańcuchem (ha, zemsta kranków?).
W nagrodę udany inicjacyjny zjazd w siodle do piwnicy.

A wieczorem przyszedł do mnie diabeł i z przytupem zerwał łańcuch (chwilę wcześniej pyskowałam łebkowi z któregoś niemieckiego das Auta, że - najoględniej - nie zjadę na ścieżkę)...

Tam, gdzie jechałam, nie mam ni skuwacza, ni spinki. Jutrzejszy trening na czterdzieści parę odpadł z kretesem.

Air conditioning debt

Czwartek, 14 lipca 2011 · Komentarze(0)
Oj naprawdę nie znoszę jeździć z powietrzem przyklejonym do skóry, tym razem wyjątkowo, bo:
- po Szydłowcu zostawiłam ciało, jak jest (rower dla (nie?)równowagi wypieściłam),
- rano załapałam się na zlewę z nieba, która w południe dopadła mnie jako para,
- umysł od kilku dni mam mocno nie w formie (błotnik znalazł się w zupełnie niezarejestrowanym miejscu),
- na plecach targałam prawie pusty, ale trzydziestolitrowy plecak (no, z ultralekką ;) paczką z Tołpy - jakby mi nie dość błota).

Z trudnością wchodziłam na przyzwoity poziom pulsu (wysiłku), rower wypadał z toru, toczenie się stawiało opór, a podjazd na Agrykoli stał się bardziej niż zwykle kostropaty. Zupełne rozprzężenie. Zmęczyłam się, raczej samopoczuciem niż jazdą.
Plus taki, że świadomość zjechała mi w kierunku espedów - jak dodatkowo pociągnę, a nie tylko popchnę, będzie wygodniej.
Ale po powrocie opuściła mnie determinacja do montażu i prób.
Może jutro?