Wpisy archiwalne w kategorii

W pocie czoła (treningi)

Dystans całkowity:386.05 km (w terenie 33.15 km; 8.59%)
Czas w ruchu:16:10
Średnia prędkość:23.88 km/h
Maksymalna prędkość:41.50 km/h
Maks. tętno maksymalne:195 (102 %)
Maks. tętno średnie:180 (94 %)
Suma kalorii:6826 kcal
Liczba aktywności:13
Średnio na aktywność:29.70 km i 1h 14m
Więcej statystyk

Podjazdy na oficjalne otwarcie nowego sezonu

Środa, 14 grudnia 2011 · Komentarze(0)
Sztuk osiem.

Pod Belweder, wyjątkowo.

Fajnie, fajnie :) Świąteczne oświetlenie, slalom między prezentami (czy pędzel do pudru musi kosztować tyle, co przerzutka?) i niemal całodobowa noc (od niej raczej depresyjnie) - klimat akurat na trening.

Czekanie na śnieg pod biegówki (niedoczekanie moje?) urozmaica mi ten ciepły grudzień jeszcze jakimiś 60-80 kilometrami na rowerze w tym tygodniu. Oczywiście miło, ale niech już będzie zima...

Równo z Mińska

Niedziela, 4 września 2011 · Komentarze(0)
Szybka nocna zamiana niedoszłego do skutku (a od dawna marzonego) wypadu w Taterki Zachodnie na równie słoneczny weekend u rodziców przyniosła jednak pozytywy.

Tydzień przed ostatnim w planie poważniejszym wyścigiem w sezonie - nawet na trasie Mińsk-Warszawa - jechało mi się wyjątkowo przyjemnie, równo i gładko. Przy właściwym pulsie.

Z rekordową średnią.

I znów mnóstwem pomysłów krawieckich.

.

Na Tatry mam jeszcze nadzieję - w październiku, gdy Wierchy się zaCzerwienią.

Przecieranie szlaków na południe

Czwartek, 1 września 2011 · Komentarze(0)
Ruszyliśmy z pracy do Wilanowa i dalej Powsinostradą na pętlę w Oborach - w ramach pierwszego wspólnego treningu, odkąd tylko mnie przypadło w udziale reprezentowanie nazwiska (wypracowanego zresztą przez męża-trenera) w kolarstwie.

Jechało mi się kapitalnie; wychodziłam na zmiany, trochę dlatego, że nie mogłam wskoczyć w strefę. Lubię taką przeplataną jazdę. I lubię cały werbalny aplauz, który zebrałam za swoją samotną, ciężką pracę w tym sezonie. I tę spokojną okolicę pod miastem.

Aż do wyścigowego wyzwania na tej niewielkiej górce w Słomczynie.
Wykończyła mnie i odcięła. Zaczęła się jazda na dojechanie. Szarpana - z chwilowym zrywaniem w przypływie woli.

Na kilku trylinkach zupełnie zostawałam...

Do poprawki.

Czasówka prv

Sobota, 13 sierpnia 2011 · Komentarze(1)
Zamieniwszy na urlopie swój pancernik na starsze i mniej ściganckie modele Wigry 3 na przemian ze stalowym Arkusem z koszem - w celach wycieczkowania po okolicy (Siemiatycze, Mielnik nad Bugiem, Janów Podlaski), kapek się rozleniwiłam. Średnia prędkość spadła mi pewnie w okolice 15 km/h, ale przyjemność pozostała niezmiennie ta sama (kwestię komfortu pomijam).

Z planów:
- testów porównawczych SPD,
- podrasowania nadwyrężonego osprzętu,
- kilku treningów technicznych,
- testu wydolności
- i czasówki na 5 km
udało mi się zrealizować:
- chyba w końcu ostateczny dobór pedałów (subtelny Author),
- instalację paru nowiuśkich komponentów (mężowska decyzja i później ręka: korba Truvativ, przerzutki Deore i SLX, klamkomanteki Deore),
- kilka podjazdów na działeczce,
- próbną jazdę po piachu
- i właśnie czasówkę na 7,65 km, którą właściwie można podciągnąć pod test wydolności.

Z planów nierowerowych - norma wyrobiona w 100%:
- Ålesund w 1000 puzzli złożone w całość,
- 13 słoików przetworów z pyszniastych papierówek + parę pudełek szczawiu na zimę + carbonara z wiejskiej śmietany,
- ogarnięcie przeterminowanych maili,
- wysypianie w ilościach wręcz ponadnormatywnych.

Z planów zawodowych -x-x

Na urlopowej końcówce zamiast spinać się wyjazdem do Ełku (który - jak wnioskuję - do szałowych Mazovii chyba nie należał), próbowałam nowe cacuszka. Co do sprzętu jestem tradycjonalistką, wprost konserwą - obawiałam się, że dostanę zupełnie inny rower, z którym się wzajemnie nie poczujemy. Błąd. Chyba już zaufałam wrażliwym w końcu pedałom, przyswoiłam dziewięć rzędów i kombinację dźwigni przerzutki (bez cyferek!) z dźwignią hamulca, spodobał mi się nowy kokpit, a dłuższe korby (17->17,5 cm) - nie odnotowałam, żeby dawały mi się we znaki.







Tuż przed ulewną burzą ruszyłam sprawdzić organizm na niedużej pętelce. Po szybkim, acz wyboistym szuterku (niedoregulowana przerzutka), leśnej dwuśladówce (hamowanie przed czerwonym Matizem) poprzecinanej błotem, znów szuterku, leśnej wznoszącej się dróżce (korzenie), krótkim asfalcie, znów lesie (mówią, że tu - na błotach - straszy diabeł), wsiowej asfaltówce pod górę, polnych piaskach - wjazd w asfalt znów przyblokowało mi auto. 7,65 km w 18 minut - bez szału, ale ten czas przejazdu - z tętnami 180 uderzeń średnim i 195 maksymalnym - pozwolił potwierdzić strefy prawidłowo wyznaczone na podstawie danych z maratonów.

A jeszcze dzień wcześniej na treningu wytrzymałościowym z trudnością wchodziłam w strefę i uznałam przeprowadzenie testu za mało możliwe.

Do wielkich zalet tutejszego mikroklimatu zaliczam - oprócz wysypiania i lepszego przyswajania napojów wyskokowych - chyba mniejsze zakwaszanie mięśni mimo codziennych jazd.

Wakacje na wsi

Sobota, 6 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Po drodze na urlop na działce zostałam wyrzucona z rowerem na wschodzie Polski, na obrzeżach Podlasia - w Mordach, za moimi rodzinnymi Siedlcami. Do celu miałam około 45 km. Bardzo szybko weszłam na prędkość około 30 km/h i puls powyżej 180 uderzeń (czy to te tłuste mamusine placki ziemniaczane sprzed godziny?). I takie wartości utrzymywałam.
Lubię te tereny - zielone, lekko pofałdowane, swojskie. [Tu robiłam kiedyś pierwsze sześćdziesiecioparokilometrówki - na twardym stalowym rowerze, czasami po grubszych imprezach, z konieczności - na studenckim finansowym debecie]. Po tegorocznych deszczach jest wyjątkowo uroczo - mimo sierpnia zieleń lasów nadal zostaje bujna i pełna.
Mijałam kolejne wzniesionka i wioski, gdzie życie płynie chyba (?) wolniej niż moje w ostatnich przedurlopowych dniach. I sama liczyłam na takie wyhamowanie czasu, przynajmniej na ten wakacyjny tydzień.
Puls spadł do 173-175 uderzeń dopiero po godzinie jazdy i jakichś trzydziestu kilometrach w nogach. Prędkość udawało mi się utrzymywać, a na ostatnim odcinku - nawet podnosić. Bidon, jak nigdy, opróżniłam do cna!
Finisz na trzy kilometry przed lekko zdezelowaną bramą działki - sielsko wstrzymał traktor z jednej strony i kombajn (wszak żniwa za pasem!) z drugiej.
Przez chwilę jeszcze ciutek dokręciłam i znalazłam się na pełnej wspomnień krzyżówce z figurką świętego Nepomucka (mającego chronić nas od Bugu) z początku ubiegłego wieku.
Piętnaście sekund i byłam - kąpiel w misce z podgrzaną wodą już czekała przed domkiem. Komary też :)
Teraz leniwie ładuję mięśnie ciepłymi od słońca i mokrymi od rosy papierówkami. Słodko :)

Spadkom pod prąd

Czwartek, 28 lipca 2011 · Komentarze(0)
I znów interwały.

Może zadziałał wczorajszy odpust na wychodzenie z domu zakończony filcowaniem biżuterii na oczach Gunn-Rity [kto na czyich?] - prędkość i puls szybko mi dziś rosły, przełamanie po minucie czy półtorej każdego skoku wyzwalało. W espedach też poczułam się wreszcie swobodniej.

Miło, gdy w tym tygodniu spada mi wszystko inne:
- urlop z planów,
- siła do jazdy (i wyjazdów na maratony),
- poczucie sensu,
- motywacja w pracy,
- waga (no przed startem?),
- fascynacje i zauroczenia,
- minimalna rezerwa (nigdy nie nazwę jej nadmiarem) czasu,
- deszcz na głowę z ogarnianiem pogody.

Ciężkawo, przyznaję. Ale miałam pierwszą okazję pojeździć w terenie spięta ze sprzętem (chyba fajnie - można bardziej pociągnąć rower ze / za / pod sobą). Nawet dwie pierwsze "sytuacje" miałam - serce w gardle, ale pupa w siodle!
Tylko z kolcami w butach nadal zostaję, bo nawet Airbike (jaki niemiły pan miły) nie ma klucza z pięcioma wypustkami...

Wracając, minęłam Olgę Bołądź (na rowerze, rzecz jasna) (lubię Celinę z "Czasu honoru"! i cały ten serial, jedyny, innych nie znam). Wiem, bo gapię się ludziom w oczy--
Rzadkość swojej w tym bezczelnej naiwności odkryłam jakoś w tym samym czasie, gdy mnie tknęło, że to, co tu, dzieje się, bo musi - a to, co najlepsze (bo to, co chcemy), wydarza się w głowie.

I z powrotem

Niedziela, 24 lipca 2011 · Komentarze(8)
Leniwy, pochmurny i chłodny weekend na działce z antyreklamą rodzicielstwa zdystansował mnie do całej wkrętki z rowerem i ściganiem. Wróciłam do korekty książki i nadrobiłam zaległości sprzętowe :) – zmieniłam strefy w pulsometrze, omiotłam ramę z błota (jeszcze ze ścieżki nad Wisłą), nauczyłam się regulować linki (zagwozdka z tymi stronami) i mocować pedały - miejsce kranków zajęły wysłużone Shimano PD M520. Jak się okazało w drodze powrotnej - z powodzeniem :)

Tym razem trasę udało mi się skrócić o odcinek między domem i pracą i kilka pobłądzeń i pokonać naprawdę sprawnie. Mimo ciężaru dwóch poprzednich wieczorów ;) i wiatru – puls trzymał się wyjątkowo równo – w okolicach 160. Tak wjechałam w przedstartowy tydzień – z widokiem na Supraśl.


Ale z butami (Shimano M160) to się zrobiłam – ciężko o klucz do kolców.

Raining training

Piątek, 22 lipca 2011 · Komentarze(0)
Morfologia wyszła mi wreszcie, jak przystało :)

Chmury zawisły nisko na kolejny cały dzień (który od rana coraz ciekawiej pachnie mi Be Delicious DKNY), niezrażona, ale czujna przed 16.00 wyruszyłam z pracy prościuchno do znajomych na działkę nad Wisła w Kampinosie. Piwo i mięsiwo załapały się na osobny transport – samochodowy.

Mokotów, Solec, Centrum Olimpijskie. Tempo równe, puls – mniej, i tak miało zostać do zejścia z roweru. Zajawka mostu północnego – doniesienie, którego miało nie być („w mieście leje”).
Przed Parkiem Bielańskim dwa zwalone drzewa. Lubię :) Obdarzona niewybujałym zwrotem wzięłam je dołem. Jeszcze recydywa z łamania zakazu jazdy rowerem po gdańskiej i odbiłam do Łomianek.
Ponieważ zaczęło nierównomiernie to siąpić, to padać – chwila pod daszkiem. I jednak noga. Z dozą ostrożności.
Łomianki, Kiełpin, Dziekanów jeden, drugi, Łomna; na widok tablicy „Cząstków” samo się mi przyspieszyło, ale i wody jakby więcej. Usłyszałam ją spod opon. Podjeżdżając łuk pod któryś kolejny Cząstków, poznałam powód – zrobiło się wyżej i bardziej sucho.

Nie lubię, ale po kwietniowym treningu nad Wisłą przy niemożebnym wietrze, który poprzedził maraton, jak się miało okazać, w podobnych warunkach, wiem, że warto zaprawiać się w każdą (nie)pogodę.

[Ale właściwie po co? Za bardzo się ostatnio wkręciłam, za dużo googluję w temacie, tracę bezpieczna odległość. Niezdrowo].

Przy czym pierwszy raz od dłuższego czasu miałam suchy tyłek – przezornie zaopatrzywszy rower w oba błotniki.

W Czosnowie krótki fragment po asfaltowych plackach poutykanych na sobie i zjazd pod wiadukt na Dębinę, Augustówek i Kazunie – w liczbie przekraczającej pojemność mojej pamięci operacyjnej.

Zawsze podoba mi się ten zielony fragment i nie podoba mi się architektura polskich domków. Może dlatego po raz pierwszy rozjechałam się z mapą. Cybulice. Małe, to się zgadza. Ale Duże? I Wólka Folwarczna Sowia? Niebo zaczęło schodzić coraz niżej, w butach mokrawo, żywej duszy, ojć... nawrotka. A jednak trzeba było jechać na Leoncin.

Rzeczywiście, nielubiany odcinek dziurawego asfaltu w lesie. Z autem ciągnącym mi się nieprzyjemnie za plecami (prędkość na liczniku wyraźnie wzrosła).

Godzina trzydzieści pięć pod odjęciu dwudziestominutowej straty na manowcach. Czy poprawię ubiegłoroczny wynik? Nie dane mi się było przekonać, gdy na innym rozjeździe, gdzie tym razem miałam nie skręcać na Leoncin, skręciłam na Leoncin (suchym środkiem drogi).

Grochale Nowe, a Stare? Krążyłam. Potrzebowałam dostać się do równoległej drogi, żeby nie musieć wracać na rozjazd. Dałam radę.

Zakupy w znajomym sklepiku. I ostatnia prosta do celu. Prosta przyjęła kształt litery U, a cel się oddalił. Wisząc na telefonie, dobrnęłam.

Piwo, inne przyjemności i dłuuugi sen...

Zanim niebo spadło na głowy

Środa, 20 lipca 2011 · Komentarze(0)
Pierwszy trening w espedach – interwały na moc. I chyba dopiero teraz je odkrywam, ale na pełnię tego okrycia jeszcze pewnie poczekam.
Wpi- i wypinanie nadal sprawia mi trudność, ale w pędzie czuję się, jakbym dostała nowy rower, a nie same pedały z butami. Zupełnie inna, świeża technika jazdy. Inny odbiór treningu (i obciążenia). Szczególnie na bardziej tereniastym odcinku trasy. Moja relacja z rowerem staje się wreszcie dwustronna.

Poprzedni wpis skomentował Bury – "SPD poprawią nawet bardziej niż ciutek dynamikę". Chyba nieskromnie nie potrafię się nie zgodzić.

Mea culpa – że nie wcześniej – o jeden poziom pewności, kilka umiejętności, które pewnie ponownie szykują mi się do roboty.

Oczywiście gdzieś z tyłu głowy pierwsza sytuacja awaryjna kończy się lądowaniem, byle dość bezpiecznym i przy niedużej prędkości.

Jestem monotematyczna, ale (nie)stety, od kilku dni nasz dom żyje jednym – jak w espedach. Udziela mi się :)

Dzień wcześniej dowiozły mnie cało na "Seks polski", by odprawić swój publiczny debiut (takie srebrnawe, wieczorowe w końcu), ale furory chyba nie zrobiły... (akceptacji nie zobaczyłam w oczach nawet Joanny Jabłczyńskiej w czerwonych koturnach). Cóż, Buffo to nie jest awangarda scen warszawskich... A sam spektakl – naprawdę dobry, choć z małym grzęzawiskiem przy końcu, a po Tomaszu Tyndyku w "Miss HIV" żaden aktor nie zrobi na mnie wrażenia w lateksowych szpilkach.

Zjazdy do piwnicy chwilowo zawieszone z przyczyn raczej wiadomych.

Tym razem koniec treningu to początek ulewy ze śródmieściem w centrum jednej z burz. Fuksem, a zgodnie z planem.