Może zadziałał wczorajszy odpust na wychodzenie z domu zakończony filcowaniem biżuterii na oczach Gunn-Rity [kto na czyich?] - prędkość i puls szybko mi dziś rosły, przełamanie po minucie czy półtorej każdego skoku wyzwalało. W espedach też poczułam się wreszcie swobodniej.
Miło, gdy w tym tygodniu spada mi wszystko inne: - urlop z planów, - siła do jazdy (i wyjazdów na maratony), - poczucie sensu, - motywacja w pracy, - waga (no przed startem?), - fascynacje i zauroczenia, - minimalna rezerwa (nigdy nie nazwę jej nadmiarem) czasu, - deszcz na głowę z ogarnianiem pogody.
Ciężkawo, przyznaję. Ale miałam pierwszą okazję pojeździć w terenie spięta ze sprzętem (chyba fajnie - można bardziej pociągnąć rower ze / za / pod sobą). Nawet dwie pierwsze "sytuacje" miałam - serce w gardle, ale pupa w siodle! Tylko z kolcami w butach nadal zostaję, bo nawet Airbike (jaki niemiły pan miły) nie ma klucza z pięcioma wypustkami...
Wracając, minęłam Olgę Bołądź (na rowerze, rzecz jasna) (lubię Celinę z "Czasu honoru"! i cały ten serial, jedyny, innych nie znam). Wiem, bo gapię się ludziom w oczy-- Rzadkość swojej w tym bezczelnej naiwności odkryłam jakoś w tym samym czasie, gdy mnie tknęło, że to, co tu, dzieje się, bo musi - a to, co najlepsze (bo to, co chcemy), wydarza się w głowie.
Profil przypadkiem [nic nie dzieje się przypadkiem] zakładam w dniu, kiedy jako eksprzeciwniczka bloków dostaję pierwszutkie w życiu espedy - Shimano M160. Twarde, wąskie i mam w nich jeździć? Od ponad miesiąca czekają na nie kranki Brothers Egg Beater 1. Czas zaprząc duet do roboty. Przesiadką z nosków, które karierę skończyły właśnie spektakularnie w Szydłowcu, zaczynam nowy etap.
Po udanym debiucie roweru w Gorcach w maratonach miałam jeździć tylko wycieczki z końcówki stawki po zielonym lesie.
Bo lubię rower i lubię las. Rekreacyjnie, towarzysko (z tymi, co na diecie, albo na piwo za miasto) i teleportowo (dom-praca, praca-dom) spędziłam w siodle z połowę życia.
Nie lubię rywalizować :) żeby nie musieć się boleśnie przekonać na własnej skórze, że jest gorzej, niż się wydaje. Partyzancka inicjacja na Mazovii w Jabłonnie 2009 uczyniła mnie jednak mężczyzną - nie było źle. Początek kolejnego sezonu z teamu AirBike'a ścigałam się bez przygotowania i wędrowałam w górę.
Maraton w połowie lata mnie zamordował. Forma przepadła na wakacjach w opcji All. Dobyłam oręża w postaci treningów - limitowanych, z wewnętrznego przekonania, do dwóch w tygodniu i najchętniej specjalistycznych, żeby nie za długo. Skończyłam na ósmej pozycji K2 Mega.
Zimowałam na trenażerze i biegówkach (szał!).
Wiosną, zmieniwszy team na SklepRowerowy.pl, przełamałam monopol Mazovii - pojechałam Skandię w Gdańsku (w składzie Skandia Team) - z pierwszą maratonową wywrotką. I zamierzam jeszcze.
Przez tych parę lat pedałowania dowiedziałam się, że nie lubię zjazdów, wolę teren i wciąż czekam na dłuuugie podjazdy; nauczyłam się miewać głowę na karku - zakładać realne cele i konsekwentnie się ich trzymać; chyba nie zdarzyło mi się śmignąć przez magiczny próg setki. Z lenistwa nie rejestruję wszystkich jazd i przejażdżek, bo przez 8/12 roku na dystansach 0-80 km poruszam się przeważnie rowerem.
Tyle historii, sprawy bieżące - we wpisach.
Lubię też wiele innych przyjemności.