Mazovia Supraśl 2011

Niedziela, 31 lipca 2011 · Komentarze(0)
Wygięty hak przerzutki (skąd, jak, kto? Szydło-wiec wyszedł?), deficyt snu i burzowa prognoza to nie jest najlepszy początek dnia startowego. A wyścig ma być na odczarowanie (ubiegłorocznej przegranej z organizmem).

OK, na nerwowe niewyspanie (why? intuicja?) - maleńka kawa, na hak - klepanie (sic!), na rozwój pogody trzeba było tylko czekać (w końcu rok temu poranna zlewa na Białostocczyźnie nijak miała się do późniejszej duchoty w Supraślu).

Na miejscu dwa obroty pedałami i wylazła prowizorka. Trzydzieści minut do startu. Dopiero zrobiło się stresowo. Ku pokrzepieniu w serwis znalazł odpowiedni hak (serdeczne podziękowania i głębokie ukłony)! Ku strapieniu - w kolejce zawodnik z nowiuskim rowerem, spod igły...

Uratowana!!!? Bez najmniejszego przełożenia (skrzywiona przerzutka) weszłam do sektora osiem minut przed startem z pulsem 146. W roli rozgrzewki - wiadome zamieszanie--
I już przestałam się ścigać. Ruszyłam, bez przepychanek, rower z góry dostał wyłączność na moje skupienie. Pozwalał mi się utrzymywać z sektorem (nawet wyprzedzać) na początkowym zjeździe do mostu (minęliśmy pierwszego rozbitka) i dalej na szutrach i asfaltowym podjeździe. Stawka się rozciągnęła (jak zwykle - wrażenie, że ją zamykam ;) ). Zjazd na ósmym kilometrze owiany legendą ostrzeżeń nie taki groźny (a piszę to ja - zjazdofobka). Chwila prawdy - pierwsze podjazdy na ścieżkach. Gra!
Górka-dołek, zakręt, bufet (tak wcześnie - wcale niekonieczny). Średnia po dwudziestu kilometrach: 28,1 km/h. Od ósmego ciągła wymiana z główną rywalką w kategorii. Jest znakomita na zjazdach (świetna pozycja! i jaka opalenizna...). Zakręt, górka-dołek (lub jak kto woli - cycki), z przewagą "dołek" - odezwały się bólem lewego kolana [masz ci los]. Drobne błotka. Żelik. Uwielbiam zieleń wschodnich puszczy!
Chyba gdzieś tu ustrzeliłam na nadgarstku pierwszego krwistego komara.
Otarliśmy się o drogę wojewódzką; zakazy wstępu wzdłuż trasy: aha, rezerwaty. Zbliżał się kres tej gonitwy (naznaczonej ciągłym pulsem około 190, podnoszonym przez oddech rywalki na kole albo zipanie za jej plecami) - dwa podjazdy na dwudziestym szóstym kilometrze (znośne wyboje na zjazdach). Poprawione zapowiadaną "ścianką" na trzydziestym (w siodle!, ale przednie koło się odrywało). Na słuch - problemy z przerzutkami miało więcej osób.
Chyba gdzieś tu ściemniło się i fajnie ostudziło - wjechaliśmy w baśniowy klimat kniei.
Chwila wytchnienia kołysaniem drogi.
Żwirówka i trawiaste łąki. No lekki jasny gwint. Teraz problem z tylnym hamulcem? Ktoś fizycznie usiadł mi na kole?
Miejscami mocniej podmokła, ciężka trawa potrafiła serio spowalniać i dociążać.
Na trzydziestym siódmym kilometrze uważnie zmierzyłam wzrokiem stadko krów - która i kogo weźmie za Martina Linda z Christiny Watches. Po rogatym (na niuch) zostało jeszcze pierwsze większe błoto. Osuszane za parę chwil najpierw na szutrze, potem na bardziej piaszczystym odcinku.
Drugi bufet i butelka wody - ufff... po samym tylko śniadaniu i żelach zaczynał przebijać minigłodek, a pragnienie miałam spore właściwie od początku, co zawdzięczałam znielubionej jeździe w duchocie. Cały czas (który chyba właśnie z tego powodu płynął niemożebnie szybko) jechałam jednak maksymalnie wyczulona na rower.
Znów kołysanka - w uroczysku. Mnie już zaczęła dawać do wiwatu. A poprawiła jeszcze procesja pod górkę, która nawet na prośbę - usilnie nie chciała ustąpić; a przerzutka tak ładnie zeskakiwała... Sama więc musiałam zeskoczyć i pokroczyć. I komary, komary, komary - jedna z mijanych strażaczek chroniła się odziana jak na miodobranie.
Oczekiwanie na Góry Krzemienne. Jeszcze tylko łypnięcie na kurki poniżej lewego pedału. I... są! Dwa, trzy wzniesionka z buta, choć mocno mi się nie chciało wychodzić z siodła. A że zjazdy to nie jest moja siła, grzecznie pozwalałam tutaj korzystać na tym współzawodnikom. Tym bardziej ochoczo, że właśnie zaczęły się pierwsze finisze Giga. Nawet słupek graniczny wylukałam.
Ogólnie długo górka-dołek, górka-dołek, korzenie - czy chce mi się mieć siłę podjeżdżać? I charakterystyczny piaszczysty i pokarpowany podjazd wzdłuż płotu młodnika. Podobno ostatni. Podjechałam gdzieś do dwóch trzecich. Dobrze zabezpieczony, zapowiadany zjazd slalomem między pieńkami; no bez szału z tym niebezpieczeństwem (a piszę to ja...).
Błoto (mamy czas i sucho w butach...), kładka i siup z niej - prosto w liczne obiektywy.

Grobla – przypominałam sobie, co się kryje pod tym określeniem. Rok wcześniej dobrze mi się tutaj pojechało. W tym nie mogło być gorzej. Wskoczyłam na koło. Dałam zmianę, potem kolega. I skoczył do następnego zawodnika. Przednia zabawa. Wreszcie urwaliśmy się we dwójkę. Ominęliśmy jeszcze tubylczego Kajtka. Podjazd. Kolega chwilkę poczekał - finiszowaliśmy razem.

Dziękuję, dziękuję, dziękuję. Trasa fantastyczna i kapitalnie opisana i oznakowana (pokłony przed autorem) - idealny miks różności, który mnie zdrowo wymęczył i kazał zachowywać czujność. Rower dał z siebie więcej niż wszystko (co zostanie mu wynagrodzone - o tym niżej). Serwis sprawił się na medal. Rywalka stale zagrzewała. Pogoda wytrzymała. Ciało też zagrało.

Czas niezgorszy, od kategorycznego pudła zdzieliło mnie siedem minut (oj, ubyło od zeszłego roku) (ale to wypadkowa różnych czynników...).

Jeden podstawowy wniosek - chyba nadszedł czas regenerację sprzętu połączoną z odchudzaniem (tegoż)...

Komentarze (0)

Nie ma jeszcze komentarzy.
Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa cesam

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]