Po drodze na urlop na działce zostałam wyrzucona z rowerem na wschodzie Polski, na obrzeżach Podlasia - w Mordach, za moimi rodzinnymi Siedlcami. Do celu miałam około 45 km. Bardzo szybko weszłam na prędkość około 30 km/h i puls powyżej 180 uderzeń (czy to te tłuste mamusine placki ziemniaczane sprzed godziny?). I takie wartości utrzymywałam. Lubię te tereny - zielone, lekko pofałdowane, swojskie. [Tu robiłam kiedyś pierwsze sześćdziesiecioparokilometrówki - na twardym stalowym rowerze, czasami po grubszych imprezach, z konieczności - na studenckim finansowym debecie]. Po tegorocznych deszczach jest wyjątkowo uroczo - mimo sierpnia zieleń lasów nadal zostaje bujna i pełna. Mijałam kolejne wzniesionka i wioski, gdzie życie płynie chyba (?) wolniej niż moje w ostatnich przedurlopowych dniach. I sama liczyłam na takie wyhamowanie czasu, przynajmniej na ten wakacyjny tydzień. Puls spadł do 173-175 uderzeń dopiero po godzinie jazdy i jakichś trzydziestu kilometrach w nogach. Prędkość udawało mi się utrzymywać, a na ostatnim odcinku - nawet podnosić. Bidon, jak nigdy, opróżniłam do cna! Finisz na trzy kilometry przed lekko zdezelowaną bramą działki - sielsko wstrzymał traktor z jednej strony i kombajn (wszak żniwa za pasem!) z drugiej. Przez chwilę jeszcze ciutek dokręciłam i znalazłam się na pełnej wspomnień krzyżówce z figurką świętego Nepomucka (mającego chronić nas od Bugu) z początku ubiegłego wieku. Piętnaście sekund i byłam - kąpiel w misce z podgrzaną wodą już czekała przed domkiem. Komary też :) Teraz leniwie ładuję mięśnie ciepłymi od słońca i mokrymi od rosy papierówkami. Słodko :)
Profil przypadkiem [nic nie dzieje się przypadkiem] zakładam w dniu, kiedy jako eksprzeciwniczka bloków dostaję pierwszutkie w życiu espedy - Shimano M160. Twarde, wąskie i mam w nich jeździć? Od ponad miesiąca czekają na nie kranki Brothers Egg Beater 1. Czas zaprząc duet do roboty. Przesiadką z nosków, które karierę skończyły właśnie spektakularnie w Szydłowcu, zaczynam nowy etap.
Po udanym debiucie roweru w Gorcach w maratonach miałam jeździć tylko wycieczki z końcówki stawki po zielonym lesie.
Bo lubię rower i lubię las. Rekreacyjnie, towarzysko (z tymi, co na diecie, albo na piwo za miasto) i teleportowo (dom-praca, praca-dom) spędziłam w siodle z połowę życia.
Nie lubię rywalizować :) żeby nie musieć się boleśnie przekonać na własnej skórze, że jest gorzej, niż się wydaje. Partyzancka inicjacja na Mazovii w Jabłonnie 2009 uczyniła mnie jednak mężczyzną - nie było źle. Początek kolejnego sezonu z teamu AirBike'a ścigałam się bez przygotowania i wędrowałam w górę.
Maraton w połowie lata mnie zamordował. Forma przepadła na wakacjach w opcji All. Dobyłam oręża w postaci treningów - limitowanych, z wewnętrznego przekonania, do dwóch w tygodniu i najchętniej specjalistycznych, żeby nie za długo. Skończyłam na ósmej pozycji K2 Mega.
Zimowałam na trenażerze i biegówkach (szał!).
Wiosną, zmieniwszy team na SklepRowerowy.pl, przełamałam monopol Mazovii - pojechałam Skandię w Gdańsku (w składzie Skandia Team) - z pierwszą maratonową wywrotką. I zamierzam jeszcze.
Przez tych parę lat pedałowania dowiedziałam się, że nie lubię zjazdów, wolę teren i wciąż czekam na dłuuugie podjazdy; nauczyłam się miewać głowę na karku - zakładać realne cele i konsekwentnie się ich trzymać; chyba nie zdarzyło mi się śmignąć przez magiczny próg setki. Z lenistwa nie rejestruję wszystkich jazd i przejażdżek, bo przez 8/12 roku na dystansach 0-80 km poruszam się przeważnie rowerem.
Tyle historii, sprawy bieżące - we wpisach.
Lubię też wiele innych przyjemności.