Espresso ekspresem

Środa, 5 października 2011 · Komentarze(0)
No tak, po 19.00 jest już ciemno, a ja dostaję na rowerze kurzej ślepoty. Ale przyjemnie ciepło, jeszcze tak w letni sposób.

Oczywiście, trochę się spieszyłam, więc na szczęście bardzo fajnie pędziło mi się mostem Poniatowskiego.
W Teatrze Powszechnym - niespodzianka: rower mogłam zostawić w szatni. Co za gest!

Przedstawienie też dobre, ale komedią bym go nie nazwała, nawet mocną. Samo w sobie jak espresso - ciemne (w konfrontacji hospitalizowanego ojca i wszystkich włoskich przyjemności - pięknych kobiet, hałaśliwej gadatliwości, słonecznego jedzenia, szalonych miłości), szybkie (równie włoskim tempem), gorzkie (jak roztrząsanie rodzinnych wikłań).
Uwiodła mnie mnie jasna kolorystyka całości i niezła Eliza Borowska z subtelnym, choć niezbędnym, dodatkiem w osobie Michała Napiątka, zaznaczającym przejście od postaci do postaci - w ciekawy sposób, i swoją rzeczywistą rolę asystenta reżysera spektaklu.
Ale po co tam "Pieśń nad pieśniami"?

And this is the end

Niedziela, 2 października 2011 · Komentarze(0)
W Łomiankach startować jakoś nie miałam natchnienia. Maratony dzień po dniu czy wyścigi etapowe jeszcze nie są dla mnie - miałam niedawno okazję przekonać się na Białostocczyźnie.

Ale przejechać się, i owszem.
Szkoda, że tylko, bo towarzystwo było doborowe.

Październik przyszedł w tym roku tak szybko.
.

Pora zacząć przygotowania do Biegu Niepodległości i paru innych wyzwań.
Pomysł na długie zimowe wieczory - może hydrospinning (dla odświeżenia wspomnień o Szydłowieckiej Mazovii 2011)?

Kwidzyn Skandia 2011

Sobota, 1 października 2011 · Komentarze(0)
Tydzień lenistwa i drugi choroby, a potem długa podróż autem to nie są dobre motywatory.
Nastrój miałam przy tym epilogowy, choć organizm - po tętnie - pobudzony, opony wytarte. Na objeździe pierwszych asfaltowych kilometrów, pod górę, nózie przypomniały czwartkowy trening w lesie Kabackim.

Zupełnie dezorientowało mnie ściśnięte w śródmieściu miasteczko na kilku poziomach.



W sektor wbiłam bliżej końca. Temperatura rosła, więc zmieniłam strategię odzieżową.

Znów miałam problem z rejestracją chwili startu - po bruku, maty, swojego miejsca w stawce. Jakoś ruszyłam; aż tak nie odczułam tendencji w górę, jak na rozgrzewce. Oddawszy początkowo pole tym, którzy zaraz mieli wytracać swój startowy (za)pęd, po pierwszych dwóch, trzech kilometrach mogłam wreszcie wyprzedzać. Niestety żadnej dziewczyny.
I bardzo długo żadnej dziewczyny, a puls ciągle powyżej 190.

Bruk, zjazd, szuter i ogólnie w dół - w perspektywie trasy płaskiej jak stół - to nie są moje naturalne warunki. A jednak długo nie słyszałam za sobą czołówki krótszego dystansu. Dopiero po ośmiu kilometrach śmignęło kilku zawodników. Potem znów cisza i rozjazd.

W międzyczasie zapowiedź płaskiego profilu zetknęła się z rzeczywistością - po wjeździe do lasu około piątego kilometra - interwał w czystym wydaniu. Dla mnie wymagający ze względu na podłoże - piach, gruz, bruk... Dlatego też nieciekawy, najbardziej dla tego gruzu...
W lesie przyjemnie, ciągle zielono, jeden stromy zjazd i jedna - na mój gust - ścianka, niewysoka, podjeżdżalna w 3/4.

Po rozjeździe nie wstąpił we mnie - jak w Białymstoku - odetchnięty duch ścigania. Czy to ja nie miałam siły skakać do kolejnych grup, czy stawka tak się poszarpała, że nie było do kogo? Regularnie - w obie strony - mijałam się z tymi samymi zawodnikami.
Na dłużej może by mnie to nudziło, ale po dziesięciu osobnych kilometrach trasa weszła na tor krótszego dystansu; zaczęło się zmaganie z maruderami. Jednym nawet z najdłuższego kilometrażu. Przy tej charakterystyce podłoża wyzwanie okazywało się spore. Ułatwieniem były jednak dwuśladowe drogi. Rozpraszającą przeszkodą - natarczywość powracającej zagwozdki, czy to właściwa trasa?
Osobliwe zabezpieczenie dołków na drodze - belami słomy.
Gruz.
I ciągłe majaczenie kilkadziesiąt metrów z przodu zawodniczki w zielono-białym stroju... Wyprzedzenie na czterdziestym drugim kilometrze koleżanki z krótszego dystansu to nie było to, o co szło [ściślej: jechało].

Frustrujący obowiązkowy postój przed karetką na sygnale - na przecięciu drogi krajowej.

Przejazd kolejowy (chyba serio piąty), wreszcie kilka górek, zawodniczka w zielono-białym stroju na mocniejsze podanie nogi, romantyczny wiadukt - i byliśmy właściwie z powrotem w mieście.

Szuterek, zawodniczka wzięta - ze świadomością trudności utrzymania tej pozycji na asfaltowych zjazdach do mety.
Niestety, bezbłędną. Na rozjeżdżonym skręcie w lewo.
Goniłam, goniłam, zabrakło mi dziesięciu sekund albo kilku kilometrów, albo porządnego podjazdu...

Cóż, zawsze wolę dystanse w okolicach sześćdziesięciu, sześćdziesięciu pięciu kilometrów.

Ops, HRavg 190, i rekordowy HRmax 201 (przynajmniej tyle)... Czeka mnie weryfikacja?

33. Maraton Warszawski (biegowy)

Niedziela, 25 września 2011 · Komentarze(0)
W roli rowerowej asysty (pomocy medycznej, serwisu i bufetu) - podziwiwszy liderów po początkowej pętli (8 km: Pl. na Rozdrożu, Al. Ujazdowskie, Bagatela, Marszałkowska, Piękna, Krucza, Al. Jerozolimskie, Pl. na Rozdrożu), ruszyłam z Agrykoli na wysokości Łazienek za grupą na czas 3:20.
Bez doświadczenia (pierwszy maraton biegowy) nie spodziewałam się takiego luzu i bezpośredniego dostępu do mojego zawodnika (i męża w jednej osobie); duże ułatwienie. [Spore znaczenie znów miała też bluza kolarska - z zaopatrzeniem energetycznym w kieszeniach].

Myśliwiecka, Czerniakowska, Gagarina - dobry klimat, zapas sił, pozytywna perspektywa, mimo pojawiającego się bólu kolana. Spokojne tempo 12-13 km/h Superbębniarze.

Sobieskiego, Beethovena, Witosa, Sobieskiego, Wilanowska, Arbuzowa z arbuzami na bufecie i niedługim odcinkiem "w terenie". Tu podobno nastąpił przełom (sił i wrażeń - z tendencją w dół).
Sama zaczęłam powątpiewać w swoją rację bytu tutaj - bufety z pomocą medyczną zwyczajowo rozmieszczone były co 5 km, a ja tylko plątałam się zawodnikom między nogami.

Nowoursynowska, Rosoła, jakieś grzybowe, Przekorna - dla mnie z cudownym chłodem lasu.

Przyczółkowa, Wilanowska - między 30. i 31. km alarm - potrzebny spray chłodzący i opaska na kolano. Kontakt bardziej zdawkowy, większe skupienie.

Sobieskiego - może dwuletni malec z banerkiem "GO, MAMA". Słodkie. I fajne reggae.
Około 39. km odpadła grupa na 3:20, Daniel został z chyba młodszym zawodnikiem (3. bieg w maratonie), Tomkiem. Tempo wzrosło ponad 13 km/h. Wstąpił we mnie podziw.

Witosa, Czerniakowska - temperatura chyba sporo się podniosła od rana, więc pojawili się pierwsi Filipidesi; mocne wrażenie.

Łazienkowska - szara skóra na buzi, zapadłe oczy i sylwetka konsystencji cienia Daniela wywołały u mnie łzy współczucia połączonego z wielkim szacunkiem. Trochę się bałam. Tomek zdecydował się na finisz. Daniel biegł już sam, a ja pędziłam z aparatem na metę (upewniwszy się, że wszystko w porządku - w domyśle - na tyle, na ile to możliwe).

Myśliwiecka - dla mnie to była walka z czasem o miejsce do robienia zdjęć. I ulga, że Daniel dobiegł - z genialnym czasem 3:18.

Później nie miał siły usiąść, stać, leżeć.

.

Ponieważ duch rywalizacji opuścił mnie chyba już przy narodzinach, naprawdę wzruszałam się spokojem, dystansem, wyciszeniem i swobodą biegaczy. Cudowna atmosfera wewnątrz, rozmowy, wymiana doświadczeń, bardzo równe tempo.

Dla mnie kiedyś też tak się to pewnie skończy (bieganiem maratonów), trochę więc tak pozytywnie zazdrościłam [wcale nie kuło], że Daniel ma już za sobą tę "cezurę dorosłości" / "bardziej dorosłą fazę dorosłości", pokonywanie w głowie tego wszystkiego, co się pokonuje podczas pierwszego maratonu, całe to przewartościowanie, przeżycie wewnątrz. 42,195 km, które zawdzięcza zupełnie sam sobie, swojemu ciału, z którym jest pełną harmonią skupioną na jednym celu, maksymalnie na niego nastawioną.

Jak zawsze, dla mnie znów jest guru.

Mazovia Nowy Dwór Mazowiecki 2011

Niedziela, 11 września 2011 · Komentarze(0)
Ciasno od samego początku; lepiej było nie odpuszczać swojej pozycji ani na chwilę.

I ktoś od razu wjechał mi w koło (obyło się bez upadku). Później omijałam kałuże, poparzyłam się pokrzywami i na koniec mój rowerzyna pojechał chyba po ambicji zawodnicze BSA, bo wepchała mi się na finiszu (jakby to kolejność wjazdu na metę decydowała o wynikach).

I wszystko stanęło na głowie. Mój - pierwszy w espedach i - najlepszy start w życiu. Owszem, cyrklowany na szczyt możliwości. Rating zbliżony do majaczącego założenia na przyszły rok. Puls 192/200 (sic!) - zmienić strategię treningową?, koniecznie przeprowadzić testy?, leserowałam poprzednie maratony?, przesiąść się na krótsze dystanse?

Na chwilę wskoczyłam na 3. pozycję w generalce K2 - z docelową perspektywą na 5. :) Zebrałam laury za jedynkę w klasyfikacji reklamy. (Ściślej teamowy kolega czynił honory odbioru). Oczywiście niesłuszną, bo tylko liczbą startów. I, o ironio, spadłam z sektora :)

Smutno - dla mnie to już koniec tego sezonu ściganckiego.

Równo z Mińska

Niedziela, 4 września 2011 · Komentarze(0)
Szybka nocna zamiana niedoszłego do skutku (a od dawna marzonego) wypadu w Taterki Zachodnie na równie słoneczny weekend u rodziców przyniosła jednak pozytywy.

Tydzień przed ostatnim w planie poważniejszym wyścigiem w sezonie - nawet na trasie Mińsk-Warszawa - jechało mi się wyjątkowo przyjemnie, równo i gładko. Przy właściwym pulsie.

Z rekordową średnią.

I znów mnóstwem pomysłów krawieckich.

.

Na Tatry mam jeszcze nadzieję - w październiku, gdy Wierchy się zaCzerwienią.

Przecieranie szlaków na południe

Czwartek, 1 września 2011 · Komentarze(0)
Ruszyliśmy z pracy do Wilanowa i dalej Powsinostradą na pętlę w Oborach - w ramach pierwszego wspólnego treningu, odkąd tylko mnie przypadło w udziale reprezentowanie nazwiska (wypracowanego zresztą przez męża-trenera) w kolarstwie.

Jechało mi się kapitalnie; wychodziłam na zmiany, trochę dlatego, że nie mogłam wskoczyć w strefę. Lubię taką przeplataną jazdę. I lubię cały werbalny aplauz, który zebrałam za swoją samotną, ciężką pracę w tym sezonie. I tę spokojną okolicę pod miastem.

Aż do wyścigowego wyzwania na tej niewielkiej górce w Słomczynie.
Wykończyła mnie i odcięła. Zaczęła się jazda na dojechanie. Szarpana - z chwilowym zrywaniem w przypływie woli.

Na kilku trylinkach zupełnie zostawałam...

Do poprawki.

Czasówka prv

Sobota, 13 sierpnia 2011 · Komentarze(1)
Zamieniwszy na urlopie swój pancernik na starsze i mniej ściganckie modele Wigry 3 na przemian ze stalowym Arkusem z koszem - w celach wycieczkowania po okolicy (Siemiatycze, Mielnik nad Bugiem, Janów Podlaski), kapek się rozleniwiłam. Średnia prędkość spadła mi pewnie w okolice 15 km/h, ale przyjemność pozostała niezmiennie ta sama (kwestię komfortu pomijam).

Z planów:
- testów porównawczych SPD,
- podrasowania nadwyrężonego osprzętu,
- kilku treningów technicznych,
- testu wydolności
- i czasówki na 5 km
udało mi się zrealizować:
- chyba w końcu ostateczny dobór pedałów (subtelny Author),
- instalację paru nowiuśkich komponentów (mężowska decyzja i później ręka: korba Truvativ, przerzutki Deore i SLX, klamkomanteki Deore),
- kilka podjazdów na działeczce,
- próbną jazdę po piachu
- i właśnie czasówkę na 7,65 km, którą właściwie można podciągnąć pod test wydolności.

Z planów nierowerowych - norma wyrobiona w 100%:
- Ålesund w 1000 puzzli złożone w całość,
- 13 słoików przetworów z pyszniastych papierówek + parę pudełek szczawiu na zimę + carbonara z wiejskiej śmietany,
- ogarnięcie przeterminowanych maili,
- wysypianie w ilościach wręcz ponadnormatywnych.

Z planów zawodowych -x-x

Na urlopowej końcówce zamiast spinać się wyjazdem do Ełku (który - jak wnioskuję - do szałowych Mazovii chyba nie należał), próbowałam nowe cacuszka. Co do sprzętu jestem tradycjonalistką, wprost konserwą - obawiałam się, że dostanę zupełnie inny rower, z którym się wzajemnie nie poczujemy. Błąd. Chyba już zaufałam wrażliwym w końcu pedałom, przyswoiłam dziewięć rzędów i kombinację dźwigni przerzutki (bez cyferek!) z dźwignią hamulca, spodobał mi się nowy kokpit, a dłuższe korby (17->17,5 cm) - nie odnotowałam, żeby dawały mi się we znaki.







Tuż przed ulewną burzą ruszyłam sprawdzić organizm na niedużej pętelce. Po szybkim, acz wyboistym szuterku (niedoregulowana przerzutka), leśnej dwuśladówce (hamowanie przed czerwonym Matizem) poprzecinanej błotem, znów szuterku, leśnej wznoszącej się dróżce (korzenie), krótkim asfalcie, znów lesie (mówią, że tu - na błotach - straszy diabeł), wsiowej asfaltówce pod górę, polnych piaskach - wjazd w asfalt znów przyblokowało mi auto. 7,65 km w 18 minut - bez szału, ale ten czas przejazdu - z tętnami 180 uderzeń średnim i 195 maksymalnym - pozwolił potwierdzić strefy prawidłowo wyznaczone na podstawie danych z maratonów.

A jeszcze dzień wcześniej na treningu wytrzymałościowym z trudnością wchodziłam w strefę i uznałam przeprowadzenie testu za mało możliwe.

Do wielkich zalet tutejszego mikroklimatu zaliczam - oprócz wysypiania i lepszego przyswajania napojów wyskokowych - chyba mniejsze zakwaszanie mięśni mimo codziennych jazd.